Recenzja

14.01.2012

Almost famous

Już jakiś czas temu w mojej kosmetyczce zagościły sławne kredki Essence Long lasting. Uważam, że są niezłe i mogłabym mieć wszystkie dostępne kolory. Posiadam czarną 01 Black Fever oraz perłową 10 Almost Famous.


Czarna kredka ma niesamowicie nasycony kolor, bardzo intensywny, wręcz smolisty.
"Perłowa" natomiast ma odcień cielisty z drobnym shimerkiem. Kupiłam ją z myślą o linii wodnej. Szukałam czegoś bardziej naturalnie wyglądającego niż biała kredka. Niestety nie sprawdziła się w tym celu, ponieważ na linii wodnej w ogóle jej nie widać. Natomiast ładnie prezentuje się w wewnętrznym kąciku, pod łukiem brwiowym czy ogólnie na całej powiece, użyta jako baza pod cienie. Prawdopodobnie ten kolor jest już niedostępny, ponieważ Essence wycofało go ze sprzedaży.
Długo się utrzymują na powiece i nie rozmazują. Z aplikacją też nie ma większych problemów, dobrze rozprowadzają się na powiece. Ważne są przez 3 lata od otwarcia, jednak jak większość kredek z czasem robią się suche, więc nie warto zwlekać z ich użytkowaniem ;)
Mają poręczne i trwałe opakowanie (chyba w tych samych są robione Rimmela). Ogromnym plusem jeż też cena: kosztują około 6 zł. I co jest zadziwiające mają standardową gramaturę, więc w tej cenie dostajemy pełnowymiarową kredkę. 

Niestety zawsze znajdzie się jakiś minus, mianowicie mogą powodować szczypanie. Nie wiem co to za składnik, ale zauważyłam że zawiera go większość tanich kosmetyków kolorowych do oczu. Jednak jeżeli nie miałyście z tym do tej pory problemu i tanie kosmetyki Was nie podrażniały, to śmiało możecie ich używać.
Ogólnie oceniam je bardzo pozytywnie, a  Wy co o nich sądzicie?

12.01.2012

Mycie z Vichy

Ostatnio dzięki kuponom i promocjom, całkiem sporo kosmetyków z Vichy trafiło do mojej kosmetyczki. Jednak w tym poście skupię się na dwóch kosmetykach myjących, których ostatnio miałam okazję używać. Jednym z nich jest mleczko do demakijażu Purete Thermale. Z tej serii opisywałam Wam już płyn micelarny KLIK! , który bardzo polubiłam. A czy mleczko trafiło do moich ulubieńców? Pośrednio...

Ogólnie nie mam temu preparatowi nic do zarzucenia, oprócz ceny (Vichy do najtańszych nie należy). Ale akurat wszystkie te mleczka dostawałam "za darmo". Pełnowymiarowe opakowanie -100ml, dostałam jako gratis do kremu, a miniaturkę -30ml ogólnie do zakupów. Tutaj wtrącę, że te mianiturki można kupić na Allegro- świetnie sprawdzą się na wyjeździe :) 
Ogólnie mleczko to produkt 3 w 1,bardziej mleczkowo-żelowej konsystencji, dlatego chyba producent nazwał je "preparatem". Ma oczyszczać całą twarz, tonizować i usuwać makijaż z oczu. Z tego wszystkiego wywiązuje się naprawdę świetnie, oprócz demakijażu oczu. Trzeba było troszkę się natrudzić aby dokładnie zmyć tusz, cienie i eyeliner. Zaletą natomiast jest to, że w żaden sposób nie podrażnił oczu. Z resztą sam producent dedykuje go osobom noszącym szkła kontakotwe oraz posiadającym wrażliwą skórę i oczy. Poza tym nie zawiera mydła, alkoholu czy barwników, ma delikatny kremowy zapach. Moja skóra była dzięki niemu dobrze oczyszczona i zmiękczona, a co najważniejsze niepodrażniona. Jeżeli szukacie dobrego mleczka to serdecznie Wam polecam.
Osobiście raczej go więcej nie kupię, ponieważ ogólnie zrezygnowałam z tego typu kosmetyków. Moja cera jest podatna na zapcyhanie i wychodzę z założenia, że im mniej używam tego typu produktów tym lepiej.



 Do zmywania twarzy używam teraz tylko żeli takich jak na przykład Vichy Normaderm, który zaskarbił  moje uczucia. Ogromnym jego plusem jest wydajność, wystarczył mi na kwartał! Dobrze się pienił i rozprowadzał na twarzy, a niewielka ilość wystarczyła do umycia twarzy. Dzięki pompce bez problemu aplikowałam tyle produktu ile potrzebowałam- czyli niewiele! Chociaż działała trochę opornie :/

 Taką kropelką bez problemu zmywałam wszystko z twarzy. Wiem, może wydać się to niewiarygodne, mnie też to na początku szokowało, ale uwierzcie, że więcej nie potrzeba!

 Cały makijaż, kurz, brud czy sebum- wszystko to znika dzięki takiej małej dawce. Dlatego polecam go tylko osobom z tłustą cerą i mieszaną w kierunku tłustej. Osobiście mam mieszaną w kierunku suchej i używałam go raz dziennie, ponieważ żel bardzo dobrze oczyszcza, niestety przy okazji trochę wysusza. Dla mnie nie stanowi to jednak problemu, ponieważ zawsze używam toniku lub płynu micelarnego.
Zapach ma bardzo przyjemny- owocowy, bliżej dla mnie niesprecyzowany. Nie jest dominujący, więc nie czułam się nim zmęczona przez te 3 miesiące użytkowania. Poza tym w żaden sposób nie podrażnił mi skóry, mimo tak silnego działania. Czy poprawił kondycję mojej cery? Raczej nie. Nie zauważyłam spektakularnych efektów, ale w porówaniu do innych tego typu produktów sprawdził się naprawdę świetnie. Na tyle, że na pewno kupię go jeszcze nie raz. Chociaż byłabym wdzięczna firmie Vichy za projekt nowego opakowania. Jak już wspomniałam, nie dość że pompka się trochę zacina, to na dodatek nie da się tego kosmetyku zużyć do końca. Na dnie zostaje spora ilość, a pompka już nie daje rady tego wydostać. Szkoda wyrzucać, bo taka ilość przy wydajności tego produktu spokojnie wystarczy jeszcze na dwa tygodnie mycia, więc pozostaje tylko się gimnastykować i przechylać opakowanie.... niestety.

Czekam na Wasze opinie, jeżeli miałyście z nimi do czynienia. A może jesteście w stanie polecić coś lepszego? Czekam na Wasze komentarze ;)

28.11.2011

Do trzech razy sztuka!

Ostatnio w Rossmanie trafiłam na ciekawą promocję Original Source. Do jednego zakupionego produktu tej marki, dostawało się gratis mydełko w żelu. Obojętne jaki to był kosmetyk, czyli czy żel pod prysznic, czy płyn do kąpieli, czy inne mydło w żelu. Niestety nie można było wybrać innej wersji zapachowej samego gratisu, czyli odgórnie był przyznawany lawendowy. Do tego zapachu mam stosunek ambiwalentny, ponieważ lawenda zawsze kojarzy mi się z kulkami na mole, które pachną dosyć intensywnie. Z tego powodu nie zawsze lubię czuć lawendę w kosmetykach, jakoś mnie odstrasza. No chyba, że sama woń jest bardzo subtelna -wtedy jest ok. 

Niestety w przypadku mydła Original Source Lavender & Tea Tree nie jest ok. Aromat jest dla mnie zbyt intensywny, wręcz czuć ostry zapach zielska. Na pewno więcej go nie kupię. Natomiast z półki kusiła mnie wersja Raspberry & Vanilla. Jak wiecie uwielbiam zapach malin, więc na pewno je przetestuję. Chociaż z drugiej strony odstręcza mnie wanilia i mam nadzieję, że nie będzie dominować.

Jeżeli chodzi o żel pod prysznic Mango & Macadamia, to jest to mój zdecydowany faworyt. Ma bardzo przyjemny zapach i wcale nie słodki. Po prostu przyjemny, relaksujący. Ma też miłą dla skóry kremową konsystencję. Bardzo go lubię i coś czuję, że szybko się skończy, ponieważ moja druga połowa oświadczyła, że zaczęła go używać i jest to już NASZ żel pod prysznic ;)

Zanim trafiłam na Mango, miałam jeszcze dwa inne żele, które jednak średnio mi się spodobały. Latem zdecydowałam się na wersję orzeźwiającą czyli Mint & Tea Tree. Zapach mięty jednak był na tyle intensywny, że aż ziemisty. Bardzo pobudzał do życia i dawał uczucie chłodu po kąpieli, ale jednak przez ten zapach odczuwałam dyskomfort. Mojemu narzeczonemu też nie przypadł do gustu, więc więcej go nie kupimy.

Ostatnim żelem, którego używałam jest Dragon fruit & Capsicium. I tutaj też się zawiodłam, chociaż zapach wydaje mi się uniwersalny. Dużą zaletą było to, że nie był męczący. Bez problemu używałam go codziennie i nie czułam przesytu. Jednak nie umiem go opisać. Przywodził mi na myśl męskie kosmetyki, dlatego dla mnie jest to wersja uniseks ;D

Jak widzicie z zapachami bywa różnie, jedne przypasują, inne nie. Ale jest jedna zaleta żeli Original Source, dla której cały czas próbuję innych wersji ich produktów. Mianowicie opakowanie! Dawno już nie spotkałam się z tak świetnie przemyślaną tubą. Wszystko spływa bez problemu do ostatniej kropelki, a zamknięcie chroni przed samoczynnym wylewaniem się kosmetyku. Nie raz już mi się zdarzyło, że jak odwracałam opakowanie do góry nogami to wylatywało mi za dużo żelu. Było to frustrujące, bo między innymi nieekonomiczne. Dlatego warto poszukać wśród tych żeli, wersji dla siebie. Dodatkowo fajnie myją, dobrze się pienią i spełniają wszystkie wymogi codziennej higieny.

A Wy mieliście już przyjemność ? A może macie już swój ulubiony OS? 
Czekam na Wasze komentarze ;D

2.11.2011

W walce z opryszczką!

Z "zimnem" borykam się już od dawna i szczerze mówiąc nie wiele produktów mi pomogło. W zasadzie do tej pory żaden mi nie pomógł z tych polecanych przez farmaceutów. Opryszczka zawsze pojawiała się u mnie przy wzmożonym stresie lub kiedy miałam obniżoną odporność, dlatego dodatkowo zaczęłam łykać witaminy w postaci suplementów lub tabletek musujących. Jednak zawsze pozostawała jeszcze kwestia powstającego pęcherza na ustach, a z nim już trzeba walczyć zewnętrznie.


Zacznę od zapobiegania, czyli od balsamów do ust Carmex. Dostępne są w 3 wersjach : w słoiczku, w tubce i sztyfcie. Różne są też wersje smakowe. Oprócz oryginalnego dostępne są jeszcze truskawkowe, wiśniowe, miętowe oraz kilka smaków limitowanych jak waniliowe czy limonkowe.
Ja najbardziej lubię wersję w tubce, ponieważ ma przyjemnie miękką konsystencję i o oryginalnym smaku, który jest mieszanką wanilii i mentolu. Ostatnio polubiłam tez wiśniowy, a pozostałych jeszcze nie próbowałam. Kusi mnie limitowana edycja, ale jest dostępna tylko na Allegro. Natomiast wszystkie inne bez problemu dostać można w Rossmanie, Drogerii Natura czy SuperPharm.


Po pierwszym użyciu tego balsamu byłam w szoku, ponieważ mrowił, wręcz szczypał mnie w usta. Wszystko przez zawartość mentolu. Do tej pory nie spotkałam podobnego produktu , który by tak działał. I nie wiem jak on to robi, ale dzięki niemu mój problem opryszczki już zupełnie zniknął. Stosuję go minimum raz dziennie przy porannym makijażu, czasami też kiedy mam bardzo spierzchnięte usta (chociaż odkąd go stosuję już nie miewam tego typu problemów). Zdarza się też, że czuję lekkie swędzenie (zalążki wyłażącego zimna), wtedy wystarczy, że nałożę cienką warstwę i objawy znikają jak za dotknięciem Poterrowej różdżki. 

Nie dość, że pozbyłam się ataków ze strony wstrętnego  wirusa, to jeszcze zawsze mam pięknie wypielęgnowane i nawilżone usta. Dodatkowym plusem jest też SPF 15 oraz niska cena- około 10 zł (często dostępny w niższej-promocyjnej). Więc oczywiste jest, że Carmex to mój kosmetyk numer 1 wszechczasów :)



Jednak zdarza się, dosłownie raz na rok, że wyskoczy mi zimno. Wtedy z pomocą przychodzą plastry Compeed, które szybko przyklejone na usta i stosowane regularnie niwelują problem w przeciągu 3 dni. Dodatkowo, można je przykryć warstwą pudru lub pomadki, aby nie były bardzo widoczne. Co jest jeszcze istotne, dzięki plastrom nie przenosimy bakterii z ust do innych części twarzy (błona śluzowa nosa lub oczy-bardzo groźne!) , ponieważ całość jest zasłonięta przez plasterek.
 Minusem może być cena, ponieważ za 15 plastrów trzeba zapłacić około 30 zł, ale czego się nie robi dla szybkiego usunięcia rosnącego pęcherza. Ten kto ma ten problem, ten wie że nieestetyczny stwór to nic przyjemnego. Szczególnie, że lubi wyłazić w najmniej odpowiednim momencie. 
 Na szczęście dla mnie to już przeszłość i te dwa produkty zawsze mam przy sobie.

Jestem ciekawa jakie są Wasze sposoby na stwory i co sądzicie o Carmexie, więc czekam na komentarze ;D

25.10.2011

Kawior w kałamarzu

Poszukiwania zostały zwieńczone sukcesem! Idealną i trwałą kreskę gwarantuje liner w żelu Bobbi Brown. Nic dodać, nic ująć !


Wiem! Nie jest tani. Ale zaraz Was przekonam, że jest warty każdego wydanego grosika.
Przede wszystkim konsystencja- idealna. Nie za miękka, nie za sucha, idealnie kremowa i jednolita. Dzięki temu bardzo dobrze i równomiernie rozprowadza się na linii rzęs, bez tępego uczucia. Kreska natomiast utrzymuję się przez cały dzień w nienagannej linii. Nie ściera się samoistnie i przez cały czas utrzymuje taką samą intensywność koloru. Jednak trwałość linera na oku nie wpływa na utrudnienia przy wieczornym demakijażu. Zmywa się świetnie i bez większych problemów. 


Jeżeli chodzi o kolor, to zdecydowałam się na Caviar Ink nr 27. Jest to odcień pośredni między czernią a brązem. Idealny do codziennego makijażu, ponieważ nie daje mocnego, smolistego efektu. Nie jest też typowym brązem, ponieważ świetnie współgra ze wszystkimi barwami cieni. Pokuszę się o dosłowne tłumaczenie nazwy tego odcienia, czyli Kawior w kałamarzu.

http://www.hotelchatter.com
Przyznam, że ogólnie bardzo lubię linery w żelu za to, że nie robią takiej intensywnej kreski jak eyelinery w płynie czy pisaku. Nie odcinają się tak mocno od makijażu oka wykonanego cieniami. Nie mają też 'mokrego' wykończenia, tylko przyjemne pudrowe, trochę rozmyte, roztarte.
Przynajmniej ja lubię takie uzyskiwać przy codziennym makijażu ;)

Jeżeli słyszałyście pozytywne opinie na jego temat, to uwierzcie mi że są całkowicie zasłużone.
W mojej kosmetyczce zagości już na stałe, a jeżeli zdarzy mi się go zdradzić z jakimś innym, to tylko i wyłącznie z babskiej ciekawości ;)

.

JAKO AUTORKA BLOGA NIE WYRAŻAM ZGODY NA KOPIOWANIE, POWIELANIE LUB JAKIEKOLWIEK INNE WYKORZYSTYWANIE W CAŁOŚCI LUB WE FRAGMENTACH TEKSTÓW I ZDJĘĆ Z SERWISU INTERNETOWEGO www.iwetto.com BEZ MOJEJ WIEDZY I ZGODY (PODSTAWA PRAWNA: DZ. U. 94 NR 24 POZ. 83, SPROST.: DZ. U. 94 NR 43 POZ. 170).