27.02.2015

Pędzel REAL TECHNIQUES Setting Brush


Dawno nie wspominałam o pędzlach Real Techniques, więc w dzisiejszym poście przedstawię mojego niekwestionowanego ulubieńca, bez którego obecnie nie wyobrażam sobie codziennego makijażu. Setting Brush tak jak większość pędzli tej marki wykonany jest z syntetycznego włosia typu taklon i lekkiego aluminium. Ma kształt języczkowy z lekkim szpicem na końcu i jest niezwykle puchaty.


Według producenta przeznaczony został do wykańczania makijażu pudrowymi kosmetykami. Głównie chodzi o aplikację rozświetlacza na kościach policzkowych lub utrwalania pudrem korektora, ale według mnie sprawdzi się równie dobrze przy nakładaniu innych produktów. W zasadzie ogranicza nas tylko jego niewielki kształt, ponieważ włosie tak samo dobrze radzi sobie z suchymi produktami, jak i mokrymi. Absorbuje produkt, ale w równym stopniu go oddaje, a przy tym jednolicie rozciera kosmetyk. W moim przypadku najlepiej sprawdza się do rozprowadzania korektora pod oczami. Posiada bardzo miękkie włosie, które w ogóle nie kłuje i dosłownie muska delikatną skórę, bez nadmiernego naciągania. Jeszcze żaden inny nie pozwolił mi uzyskać tak naturalnego efektu, nawet Zoeva #142 Concealer Buffer /recenzja/. Zdetronizował wszystkie pozostałe ;)


Dopiero podczas pisania tej recenzji zdałam sobie sprawę, że posiadam go od ponad dwóch lat /klik/. Cały czas jest w idealnym stanie, jakbym go przed chwilą wyjęła z pudełka. Napisy się nie pościerały, włosie nie wypadło i nie rozkleiło się, mimo że czyszczę go praktycznie codziennie (tutaj opisałam w jaki sposób myję pędzle /klik/). W zasadzie o każdym pędzlu Real Techniques mogę napisać to samo, bo jeszcze żaden mnie nie zwiódł pod względem jakości oraz wytrzymałości (czego nie mogę napisać o funkcjonalności, bo zdarzyło się kilka egzemplarzy które mi nie przypasowały).

Setting Brush kosztuje około 25 zł i w moim przypadku była to najlepsza inwestycja, również długoterminowa. Jest mały i niepozorny, ale warto go mieć pod ręką. Swoje pędzle do tej pory zamawiałam z zagranicznych stron, głównie z iHerb, ale ostatnio pędzle Real Techniques można też dostać w sieci drogerii Rossmann.

 - Produkt wegański, nietestowany na zwierzętach.

25.02.2015

Nowości // JOY BOX LUTY, PAT & RUB, BUMBLE & BUMBLE


Przestałam subskrybować pudełka z kosmetykami jakiś czas temu. Idea była fajna, ale z każdym miesiącem czułam narastające niezadowolenie. Kosmetyki trafiały się przeterminowane albo były to same miniaturki, których nie opłacało się kupować za 50 zł miesięcznie. Początkowe subskrypcje były również owiane tajemnicą, bo nie było wiadomo co znajdzie się w środku przesyłki. Chyba właśnie dlatego tak bardzo zainteresowała mnie oferta Joy Box. Miałam możliwość wybrania trzech kosmetyków, a pozostałe sześć otrzymałam w pełnowymiarowych opakowaniach. Głównie są to marki drogeryjne i tylko nieliczne selektywne. Zawartość wydała mi się dosyć ciekawa i kosztowała 49 zł, wysyłka była darmowa. Dostałam też kilka voucherów na zakupy.


Głównym powodem dla którego zdecydowałam się na zakup Joy Boxa był Primer Hairdresser's Invisible Oil marki Bumble and Bumble. Buteleczka zawiera 30 ml produktu, ale warta jest praktycznie tyle, ile wydałam na całe pudełko. Można by rzec, że dla mnie pozostałe kosmetyki były gratisem do tego konkretnego zakupu. Primer miałam na uwadze od dłuższego czasu, więc cieszę się że będę mogła wcześniej go spróbować, nie płacąc pełnej kwoty w Sephorze. 


Pozostałe kosmetyki w większości przejęła moja mama, więc raczej nie pojawią się już na blogu. Mimo wszystko zawartość oceniam jako interesującą i dobrą. W podstawowym zestawie znalazł się żel pod prysznic Brzoskwinia i Nektarynka Le Petit Marseillais, płyn dwufazowy do demakijażu Delia (miałam wcześniej i byłam zadowolona), dwufazowy cukrowy peeling do rąk i ciała Tenex, suchy olejek do ciała Dove Purely Pampering (na bazie parafiny, ale przyjemnie pachnie), tusz do rzęs Wibo Boom Boom (skleja rzęsy i osypuje się) oraz masełko do ust Troskliwa Brzoskwinia marki Bielenda.


Poza tym wybrałam dla siebie eyeliner w pisaku L'ambre (tragiczny), wspomniany już Primer Bumble and Bumble, oraz totalną nowość dla mnie - szampon Volume Shampoo Sulfate Free REF
Pudełko dostarczone zostało firmą kurierską. Zapakowane było w zwykłą kopertę, więc mój Joy Box jest trochę wgnieciony od spodu. Druga sprawa to termin realizacji, który trwa od 3 do 7 dni. Liczyłam że przyjdzie szybciej niż później, jednak otrzymałam przesyłkę równo po 7 dniach. Nie mam tego za złe, tylko informuję że warto uzbroić się w cierpliwość. Joy Box dostępny jest co dwa miesiące i z tego co się orientuję premierę miał w grudniu. Następna edycja ukaże się w marcu. Czy zdecyduję się ponownie? Raczej wątpię, ale na pewno jest to jedna z ciekawszych ofert dostępnych na naszym rynku. 


Przy okazji chciałam pokazać inne nowości, które pojawiły się u mnie w lutym. Jak widzicie są to raptem trzy kosmetyki. Skorzystałam z kolejnej świetnej promocji -40 %  na stronie Pat & Rub i zamówiłam krem do twarzy AOX. Miałam wcześniej odlewkę, która przekonała mnie do zakupu. Czekałam tylko na dobrą okazję żeby złożyć zamówienie i lepsza nie mogła się trafić!
Poza tym kupiłam kolejny antyperspirant Neutral /recenzja/ oraz odżywkę wzmacniającą Garnier Fructis. Miałam z tej serii szampon /recenzja/, który bardzo polubiłam i chciałam spróbować jeszcze innych produktów. Zobaczymy jak wypadnie :)


Jakie jest Wasze podejście do subskrypcji pudełek z kosmetykami? Kupujecie jakieś?
Co sądzicie o zawartości Joy Box'a?

24.02.2015

KIKO Long Lasting Stick Eyeshadow #25 Light Taupe


Nie byłam pewna czy dokonuję słusznego wyboru kupując drugi egzemplarz cienia w sztyfcie marki Kiko. Poprzedni w kolorze #05 Rosy Brown /recenzja/ uwielbiam i uważam, że jest jednym z najlepszych jakie do tej pory miałam. Posiada inną formułę, jest bardziej metaliczny, z mokrym wykończeniem i posiada sporo mieniących drobinek. Dzisiejszy bohater posta jest zupełnie inny, dlatego wiedziałam że trochę ryzykuję. Na szczęście był przeceniony z 29 zł na 19 zł, więc to mnie ostatecznie przekonało (promocja w dalszym ciągu obowiązuje) i nie żałuję. Jestem zachwycona! 


Wybrałam ten odcień, ponieważ jest nietuzinkowy i doskonale sprawdza się jako baza pod cienie z innymi kolorami taupe jakie mam w swoim zbiorku (chyba powinnam w końcu wszystkie pokazać, bo jest co podziwiać). Ciężko mi go sklasyfikować, bo w zależności od światła prezentuje się inaczej. Light Taupe wygląda czasami jak gołębia szarość, innym razem przypomina lekki beż, a czasami przebija się jeszcze przez niego nutka fioletu. Jest bardzo jasny oraz dosyć chłodny, dodatkowo posiada subtelne rozświetlające drobinki. Efekt ciężko uchwycić na zdjęciu, dlatego wolałabym żebyście się nim nie sugerowali, tylko obejrzeli na żywo. Wykończenie jest satynowe.

Jeśli czytacie mojego bloga, to wiecie że kremowe konsystencje rzadko utrzymują się moich powiekach. W tym przypadku nie jest idealnie, dlatego profilaktycznie zawsze nakładam cienką warstwę bazy 'Put a lid on it' The Balm /recenzja/, aby mieć całkowitą pewność że nic się nie zbierze w załamaniu powieki. Long Lasting Stick jest niesamowicie przyjazny w użytkowaniu, nie tylko ze względu na poręczną formę, ale też konsystencję, która gładko rozprowadza się na powiece. Krycie ma idealne, równomierne i jednolite, bez żadnych prześwitów. Całość trzyma się nienagannie do końca dnia.



KIKO Long Lasting Stick Eyeshadow #25 Light Taupe to piękny nietypowy odcień, do tego doskonała jakość oraz całkiem niezła trwałość. Warto zwrócić na niego uwagę, szczególnie że do 28 lutego jest na stronie darmowa wysyłka (obowiązuje przy większej kwocie).
Kupiliście już coś? Na co się zdecydowaliście?

22.02.2015

Pielęgnacja twarzy // NUXE, PAT & RUB, VICHY


W mojej pielęgnacji zaszło ostatnio trochę zmian za sprawą kilku nowych kosmetyków. Mam swoich ulubieńców, ale ciągle poszukuję produktów które będą lepiej dopasowane do mojej mieszanej cery. Najbardziej zależy mi na odpowiednim nawilżeniu skóry, delikatnym rozświetleniu oraz trzymaniu strefy T w ryzach. Stawiam na lekkie oraz niekomadogenne konsystencje, które sprawdzą się zarówno na noc, jak i pod makijaż. Dzisiejszy post będzie dotyczył kosmetyków których używam ostatnio najczęściej.


Po przekroczeniu trzydziestki podstawą mojej pielęgnacji stało się serum. Wcześniej nie odczuwałam potrzeby, aby stosować je regularnie. Zazwyczaj kupowałam nawilżające emulsje, które miały wspomóc działanie kremu. Dopiero później za sprawą serum regulującego John Masters Organics /recenzja/ zaczęłam używać tych dedykowanych dla cery tłustej, trądzikowej.

Po zużyciu dwóch opakowań JMO (które szczerze polecam) sięgnęłam po ekoAmpułkę 4 marki Pat&Rub /recenzja/. Niestety nie widzę tak dobrych efektów jak przy poprzedniku i czuję się poniekąd rozczarowana. Zazwyczaj stosuję je rano, ponieważ reguluje wydzielanie sebum. Nie zauważyłam natomiast, aby regenerowało cerę i działało antybakteryjnie. Kiedy stosowałam JMO, żaden nowy pryszcz nie pojawiał się przez bardzo długi okres, czego nie mogę napisać o ekoAmpułce. Poza tym posiada dziwny zapach, który przywodzi mi na myśl kostkę grzybową. Przy porannym makijażu bardzo mnie przytłacza, mimo że dosyć szybko się ulatnia. Na szczęście do końca już niedaleko, więc nie będę długo cierpieć. 

Life Serum Idealia firmy Vichy stosuję przed snem, ale równie dobrze sprawdza się pod makijaż, nawet w zastępstwie kremu. Ma konsystencję emulsji, która błyskawicznie się wchłania, lekko nawilżając cerę. Producent obiecuje 'spektakularną' poprawę, ale w moim przypadku nie dało się tego zauważyć. Oczywiście  cera wygląda lepiej, natomiast nie w jakimś znacznym stopniu i zastanawiam się czy ten efekt się utrzyma kiedy skończę je używać. Na pewno dam o tym znać, a na dzień dzisiejszy mogę napisać że działa dosyć dobrze, ale bez efektu wow którego oczekiwałam po przeczytaniu opisu producenta.


Dużym odkryciem okazał się krem na noc Nuxe Nuxellence Detox /recenzja/. Jest to pierwszy krem tej marki, którego miałam okazję używać, dlatego jest dla mnie totalną nowością i mogę w sumie napisać, że na jego podstawie buduję sobie opinię o Nuxe ( do tej pory miałam tylko balsam do ust Reve de Miel /recenzja/). W połączeniu z tonikiem Alpha-H Liquid Gold działa cuda. Cera staje się rozjaśniona, napięta, solidnie nawilżona, przez co wygląda znacznie młodziej. Jestem zachwycona również konsystencją oraz niezwykle przyjemnym zapachem. Zapowiada się naprawdę dobrze i coś czuję, że trafi do grona ulubieńców.

Mgiełka Różana Pat & Rub z powodzeniem zastępuje mi tonik oraz wodę termalną. Posiada niezwykle prosty skład, którego bazą jest hydrolat z róży damasceńskiej i nawet subtelnie nią pachnie. Ma właściwości ściągające, tonizujące oraz reguluje wydzielanie sebum. Dla mojej cery okazała się idealna, ale dedykowana jest dla każdego rodzaju skóry.


Na koniec kilka słów o kremie Vichy Idealia do cery normalnej i mieszanej /recenzja/. Ogólnie lubię markę Vichy i większość kosmetyków bardzo dobrze się u mnie sprawdza, jednak nie w tym przypadku. Zauważyłam tylko umiarkowane nawilżenie oraz wysyp niedoskonałości w postaci grudek. Jednym słowem zapycha mnie i w zasadzie to go zupełnie dyskwalifikuje z mojej pielęgnacji. W tym tygodniu na pewno pojawi się pełna recenzja, więc wszystko opiszę ze szczegółami ;) 

Dajcie znać jeśli mieliście z nimi styczność i z jakim skutkiem!

20.02.2015

Szampon i odżywka // BUMBLE & BUMBLE Thickening


Wszystko co dobre zawsze szybko się kończy. Z żalem rozstaję się z  szamponem oraz odżywką Bumble and Bumble z serii Thickening. Oba produkty są praktycznie na wykończeniu, więc wypadałoby napisać o nich coś więcej. Kosmetyki Bumble and Bumble bezpośrednio dostępne są w Sephorze oraz na stronie Galilu. Z zagranicznych polecam Lookfantastic.com, gdzie trafiają się oferty ze znaczną obniżką. Kosmetyki dostałam w zestawie /klik/ i są to miniaturowe opakowania po 50 ml. W Sephorze można je kupić oddzielnie, szampon kosztuje 35 zł, a odżywka 45 zł. 


Seria Thickening przeznaczona jest dla włosów cienkich oraz pozbawionych witalności. Powinna dodać im objętości, dodatkowo nawilżyć oraz zregenerować, a także poprawić stan rozdwojonych końcówek. Ten ostatni problem na szczęście już u mnie nie występuje, odkąd zmieniłam fryzurę i sposób obcinania włosów. Natomiast zawsze zależało mi na objętości. Przetłuszczająca się skóra głowy i cienkie włosy są moją zmorą, a ten duet bardzo mi pomógł w obu przypadkach. Włosy faktycznie stały się mocniejsze i pogrubione, sprężyste i uniesione u nasady. Fryzura stała się bujniejsza, bardziej puszysta, jakbym miała więcej włosów. Widzę po prostu różnicę podczas suszenia i stylizowania oraz kiedy związuję włosy w kucyk. Oprócz tego szampon dobrze oczyszcza skórę głowy, chociaż w moim przypadku każdy z SLS tak działa. 

Oba kosmetyki okazały się niezwykle wydajne. Szamponu używam do tej pory, ale z odżywką już się pożegnałam. Muszę nadmienić, że w moim przypadku zawsze na jeden szampon przypadają dwie odżywki. Jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby było odwrotnie. Konsystencję mają tradycyjną, szampon dobrze się pieni, natomiast odżywka praktycznie całkowicie wchłania się we włosy i co najważniejsze w ogóle nie obciąża. Zapach całej serii jest uniseks, subtelny, niezwykle przyjemny, ale trudny do sklasyfikowania. Opakowania wykonane są z miękkiego plastiku, więc ułatwiają aplikację. Bez problemu całość można zużyć do ostatniej kropli. Na pewno zachowam je z myślą o podróżach. 


Dopiero poznaję ofertę Bumble and Bumble, ale z każdym nowym kosmetykiem przekonuję się, że pomimo wysokiej ceny spisują się świetnie. Tak było w przypadku tego duetu oraz suchego szamponu Pret-a-powder /recenzja/. Inne kosmetyki które posiadam również zapowiadają się dobrze, ale za krótko jeszcze ich używam, żeby móc napisać coś więcej. Na blogu na pewno pojawi się recenzja lakieru BB Classic oraz spray'u Thickening, a w planach zakupowych mam jeszcze serum z tej serii.
Używaliście jakiegoś  kosmetyku Bumble and Bumble? Co możecie polecić?

18.02.2015

SALLY HANSEN MIRACLE GEL // B Girl #240 & TOP COAT



Pod koniec stycznia na blogu pojawiła się zbiorcza recenzja lakierów Sally Hansen Miracle Gel, które według producenta miały mieć trwałość hybrydy bez użycia lampy UV. Generalnie na moich paznokciach nie wykazały się niczym szczególnym w porównaniu do tradycyjnych lakierów. Kolory mają całkiem przyjemne, dlatego w oddzielnym poście chciałam zaprezentować zieleń #240 B Girl, która spodobała mi się od pierwszego wejrzenia.


Kolor bardzo przypomina mi Essie Mint Candy Apple, jednak ma większą domieszkę zieleni. W buteleczce prezentuje się pastelowo, natomiast na paznokciach nabiera kremowej wyrazistości. Do pełnego krycia wymaga trzech cienkich warstw. Zaobserwowałam, że jaśniejsze odcienie z tej serii (również #120 Bare Dare) są w tej kwestii wymagające. Potrzeba dłuższego czasu, aby emalia całkowicie wyschła, z tego powodu cały manicure staje się czasochłonny. Na szczęście aplikuje się sprawnie dzięki szerokiemu pędzelkowi oraz lekkiej konsystencji. Potrafi co prawda rozlać się na skórki, ale tylko wtedy kiedy nabierze się zbyt dużą ilość. Nie tworzą się smugi i nie bąbelkuje. 

Nie bez powodu wspomniałam, że lakier musi dobrze wyschnąć przed aplikacją specjalnego top coat'u Sally Hansen Miracle Gel. Jego pędzelek jest inny, mniej sprężysty, wykonany ze sztucznego tworzywa, który ciągnie emalię i pozostawia na niej rysy. Oprócz utrwalenia, daje niezwykle błyszczące, żelowe wykończenie.


Trwałość niestety kolejny raz mnie rozczarowała. Tym razem było znacznie gorzej, ponieważ oprócz tradycyjnego ścierania lakier pękał oraz odpryskiwał. Nawet nie wiecie jakie było moje zdziwienie, kiedy w salonie KIKO otwierałam cień podważając wieczko paznokciem i pojawił się wielki ubytek. Przy ciemniejszych odcieniach taka sytuacja nie miała miejsca, więc przypuszczam że wszystko przez większą ilość lakieru kolorowego.

Mój zapał do Miracle Gel Sally Hansen stygnie z każdym nowym kolorem jaki kładę na paznokcie. Nie wiem w czym tkwi problem, ale przeglądając opinie również na zagranicznych blogach, były one bardzo podzielone. U jednych lakiery trzymają się zadziwiająco długo, a u innych sytuacja jest bardzo podobna do mojej. Może to wynikać ze zróżnicowania jakości samych kolorów, ale na dzień dzisiejszy jestem rozczarowana. Jeśli sami chcecie się przekonać jak sprawdza się seria Miracle Gel, to lakiery pojawiły się już w sprzedaży i kosztują około 34 zł za sztukę.

16.02.2015

Peeling z oliwą z oliwek i zieloną herbatą // WELLNESS & BEAUTY


W poprzednim poście pojawiła się recenzja mojego ulubionego peelingu do skóry głowy marki Phenome, a w dzisiejszym chcę Wam przedstawić mojego faworyta do ciała. Opisywałam już na blogu wersję z mango i kokosem /recenzja/ oraz z algami i minerałami morskimi /recenzja/ w starszym wydaniu. Tym razem chciałam przybliżyć wersję z oliwą z oliwek i zieloną herbatą.


W zasadzie nie różni się zbytnio od poprzedników. Posiada przyjemny i prosty skład, który opiera się głównie na soli morskiej oraz tytułowej oliwie z oliwek, pochodzącej z pierwszego tłoczenia. Ze względu na sól zapewne nie każdemu przypadnie do gustu, jednak ja jestem zachwycona. Jest na tyle drobna, że doskonale ściera martwy naskórek. Scrub najbardziej lubię aplikować zwilżonymi dłońmi, aby mikrogranulki nie rozpuściły się zbyt szybko. Ma to wpływ na jego wydajność, bo używam niewielkiej ilości. Zabieg niezwykle pobudza, szczególnie rano, a przyjemny zapach zielonej herbaty z nutką cytryny dodatkowo orzeźwia. Po takim masażu dzień zaczyna się lepiej - ciało jest odświeżone, a zmysły obudzone. Skóra dostaje dawkę solidnego nawilżenia, staje się zmiękczona i lekko natłuszczona. Moja nie wymaga już balsamowania, więc dzięki niemu oszczędzam cenny czas. 

Kosztuje około 13 zł i zawiera 300 g. Opakowanie na pierwszy rzut oka może wydać się urocze, jednak nastręcza trochę problemów podczas stosowania. Zacisk trzyma bardzo mocno, więc mokrymi czy tłustymi palcami ciężko się otwiera/zamyka. Natomiast ciężkie wieczko z zamknięciem przeważa całe opakowanie, kiedy produktu dobiega ku końcowi. Trzeba uważać żeby opakowanie się nie wywróciło i nie wyciekła oliwa, która lubi się rozwarstwiać. Poza tym sól ma destrukcyjny wpływ na metalowe części zamknięcia. Po dłuższym czasie wygląda nieestetycznie, więc mimo zużytych kilku opakowań nie udało mi się żadnego wykorzystać ponownie ;) 


Jest naprawdę ostry i na sucho potrafi wręcz podrapać delikatną skórę. Miła odmiana od innych tego typu produktów, które stawiają na natłuszczanie zamiast faktycznego ścierania martwego naskórka. Na pewno do niego jeszcze wrócę, ale jako następny wybiorę wersję z masłem shea i olejkiem migdałowym. Mam nadzieję, że okaże się tak samo dobry. Dam znać ;)

 - Produkt wegański, nietestowany na zwierzętach.

15.02.2015

Maska oczyszczająca do włosów // PHENOME PURIFYING Hair Mask


Od lat zmagam się z przetłuszczającą skórą głowy oraz fryzurą bez objętości i ciągle poszukuję kosmetyków które pomogą mi uporać się z tym problemem. W zeszłym roku odkryłam oczyszczającą maskę Phenome i do razu stała się moim osobistym hitem. Ma za zadanie usunąć namiar sebum oraz wszelkie pozostałości po środkach do stylizacji, takie jak pianka, lakier, wosk itp. Ma mocniejsze działanie od szamponu, ale jest stworzona z samych naturalnych składników. Podstawowym jest biała glinka, która znana jest z łagodnego działania. Zawiera także drobinki peelingujące z pestek oliwek oraz proszek ryżowy. Ogólnie przypomina bardzo treściwą pastę o przyjemnym cytrynowym zapachu. Nie jest łatwa w aplikacji, więc najlepiej nakładać maskę na wilgotne włosy. Kilka razy próbowałam na sucho, jednak nie rozprowadzała się dobrze. Zazwyczaj używam jej po olejowaniu włosów - olej ułatwia aplikację, a maska przy tym wspomaga jego wcieranie w skórę głowy.  W składzie również znajdują się oleje: arganowy, makadamia i jojoba, dodatkowo zawiera mnóstwo roślinnych ekstraktów, w tym  z liści oczaru wirginijskiego, który doceniłam w postaci hydrolatu przy pielęgnacji twarzy. Jak przystało na markę Phenome kosmetyk jest całkowicie organiczny i prawie w 99 % naturalny.


Maskę Purifying stosuję według zaleceń producenta, czyli dwa razy w tygodniu i jak już wspomniałam - zawsze po olejowaniu. Nakładam ją w niewielkiej ilości na samą głowę, dobierając po trochu w razie konieczności. Dokładnie ją wcieram u nasady włosów, a później wykonuję delikatny masaż. Niezwykle przyjemne i odprężające uczucie. Zazwyczaj zostawiam ją na kilka minut, aby składniki aktywne zaczęły działać. Następnie dokładnie ją wypłukuję w celu pozbycia się drobinek i myję włosy szamponem. Po takim zabiegu skóra głowy oraz włosy są doskonale oczyszczone, a włosy odbite u nasady. Widać to nawet kiedy są wilgotne, jakby dosłownie każdy włos 'sterczał' w górę. Kiedy wyschną zyskują sporo na objętości, stają się gładkie oraz lśniące. Natomiast dzięki regularnemu stosowaniu maski włosy przestały się tak szybko przetłuszczać. To znaczy w dalszym ciągu myję je codziennie, jednak do końca dnia zachowują należytą świeżość. 
Jedynym minusem kosmetyku jest opakowanie. Całość została umieszczona w ciężkim szklanym słoju, który jest bardzo nieporęczny. Trzymanie go w mokrych dłoniach grozi wypadkiem (szczególnie po olejowaniu), dlatego ku przestrodze najpierw stawiam maskę, a dopiero później nabieram. Wolę nie myśleć co by się stało, gdyby upadła mi na stopę ;)


Nie spodziewałam się, że peeling głowy może okazać się taki przyjemny oraz pomocny. Co do kosmetyków na bazie glinki to już wcześniej używałam odżywki The Body Shop Rainforest Balance /recenzja/ i okazała się tak samo znakomita. Podobny kosmetyk można stworzyć samemu, ale ja zawsze wolałam gotowce i w planach mam jeszcze spróbowanie szamponu Alverde. Maska Phenome niestety nie należy do tanich, ponieważ 200 ml kosztuje 94 zł, dlatego tym bardziej cieszę się, że mnie nie zawiodła i dołączyła do grona ulubieńców.

 - Produkt wegański, nie testowany na zwierzętach.

13.02.2015

Korektor rozświetlająco-wygładzający // YVES ROCHER Radiant Youth Corrector Pen #1 Rose


Mam już swojego ulubieńca wśród korektorów rozświetlających pod oczy i jest nim L'Oreal Lumi Magique /recenzja/. Jednak zawsze interesują mnie nowości i tak było też w przypadku produktu marki Yves Rocher. Po przeczytaniu kilku dobrych opinii uległam korzystnej ofercie i kupiłam korektor za połowę ceny (regularna wynosi 59 zł). Dostępne są trzy odcienie: Beżowy, Złoty oraz Różowy. Wybrałam ten ostatni i nie sądziłam, że producent potraktuje to tak dosłownie. 



Kolor jest naprawdę różowy i przy pierwszej aplikacji trochę się przeraziłam. Na szczęście po roztarciu blaknie, zmieniając się w całkiem neutralny beż. Nie posiada żadnych drobinek, a sam odcień jest jasny, ale nie nazwałabym tego kosmetyku rozświetlającym. W moim odczuciu nie odświeża spojrzenia, tak jak robi to L'Oreal Lumi Magique. Dobrze stapia się z moim naturalnym odcieniem skóry, wyrównując koloryt pod oczami. Krycie ma średnie, na pewno nie sprawdzi się przy kamuflowaniu większych cieni. Przynajmniej ten odcień, ponieważ z tego co czytałam wszystkie trzy różnią się właściwościami. 
Jak przystało na korektor z aplikatorem w postaci pędzelka, posiada bardzo lekką konsystencję. Ładnie się rozprowadza, nie pozostawia 'suchego' wykończenia, więc nie podkreśla zmarszczek. Potrafi jednak zebrać się w załamaniach, dlatego zawsze aplikuję go z umiarem. Używam go także przy skrzydełkach nosa oraz wokół ust, aby podkreślić ich kontur. W tym celu sprawdza się doskonale i utrzymuje długo. Natomiast na niedoskonałości nie próbowałam nawet go używać ze względu na kolor. Poza tym w tej kwestii bezkonkurencyjny jest NYX HD Photogenic Concealer /recenzja/


Opakowanie jest naprawdę solidne i dosyć ciężkie. Daje złudzenie, że otrzymujemy sporo kosmetyku, a tak naprawdę jest go raptem 1,5 ml. I tutaj ponownie muszę go porównać do Lumi Magique, ponieważ cenowo kształtuje się podobnie, ale zawiera 2,5 ml. Domyślacie się już na pewno, że wydajność korektora Yves Rocher jest znacznie słabsza. Chyba przytoczyłam już wszystkie argumenty, które pokazują że dla mnie korektor marki L'Oreal obecnie jest najlepszym rozświetlającym produktem pod oczy. Yves Rocher posiada lepsze krycie i w ogólnym rozrachunku wypadł dosyć dobrze, jednak wątpię żebym kupiła go kolejny raz.  

12.02.2015

EMPTY // ISANA, NINA RICCI, BALEA, JOHN MASTERS ORGANICS, SESA, SEPHORA


W styczniu udało mi się zużyć tak dużo kosmetyków, że znowu muszę podzielić posta na dwie części. Te które dzisiaj opiszę w większości przypadków kupię ponownie. Można by nawet uznać, że pokażę grono 'cichych' ulubieńców, czyli kosmetyków które regularnie przewijają się przez moją kosmetyczkę, ale rzadko o nich wspominam na łamach bloga. 


BABYDREAM Szampon dla dzieci (Rossmann)
Doskonale oczyszcza włosy, a przy tym jest niezwykle łagodny dla skóry głowy. Bardzo plącze włosy, więc nie jestem w stanie używać go codziennie, za to sprawdza się przy zmywaniu treściwych masek oraz olejków. Kosztuje niewiele, w promocji chyba 3,50 i jest wydajny, więc zawsze mam jeden na stanie.

Do tej pory nie miałam zaufania do kosmetyków Garnier, ale ten produkt pozytywnie mnie zaskoczył. Włosy faktycznie stały się bardziej puszyste oraz uniesione u nasady, fryzura nabrała objętości. Dobrze oczyszczał skórę głowy i nie podrażniał, zmiękczał również włosy, więc odpuszczałam sobie czasami stosowanie odżywki. Mam chęć spróbować pozostałych kosmetyków z tej serii. 

Sama już nie wiem ile opakowań zużyłam. Bardzo lubię obie wersje, czyli fioletową oraz pomarańczową i kupuję obie na przemian. Niestety czasami trafię na felerny egzemplarz. W tym przypadku żel dosyć szybko zrobił się wodnisty. Nadal dobrze się sprawdzał przy goleniu, ale nastręczał więcej problemów przy aplikacji. Ogólnie nie znam lepszego w tej cenie, ale jak zawsze wszelkie wskazówki są mile widziane.

ISANA zmywacz do paznokci (Rossmann)
Jest to kolejny mój ulubiony kosmetyk marki Isana, po który sięgam regularnie. Jak widzicie wśród ich oferty mam wielu faworytów, świetnie się u mnie sprawdzają oraz są niedrogie. Temu zmywaczowi jestem wierna od dłuższego czasu, ponieważ obchodzi się z moimi paznokciami oraz skórkami w delikatny sposób.


Lekki oraz całkiem przyjemnie pachnący krem, który w zasadzie nie zachwycił mnie swoim działaniem. Kosmetyk jakich wiele, ale w porównaniu do innych wypadł naprawdę niekorzystnie. Zdecydowanie lepsze oraz tańsze można dostać na drogeryjnych półkach w naszym kraju. 

Tego kosmetyku akurat nie udało mi się zużyć całkowicie, ponieważ wysechł i zrobił się bardziej silikonowy niż kremowym. Nie polubiliśmy się, bo nie spełnił moich oczekiwań w kwestii pielęgnacji. Potrafił się rolować pod korektorem, więc stosowałam go wyłącznie na noc. Spodziewałam się czegoś lepszego, dlatego nie planuję kolejnego zakupu.

Uwielbiam! Posiada dobroczynny wpływ na moją cerę i jest to kolejne zużyte opakowanie. W zasadzie kupuję próbki i przelewam do oryginalnej buteleczki, ponieważ wychodzi znacznie taniej niż zakup pełnowymiarowego. Obecnie męczę ekoampułkę z Pat&Rub, ale jak tylko ją zużyję wracam do JMO. Dzięki serum moja cera staje się jednolita, nawilżona, w mniejszym stopniu się przetłuszcza oraz nie pojawiają się pryszcze. Ideał.  

Lubię pomadki w formie kredki, a ta z Sephory jest jedną z moich ulubionych. Posiada lekką masełkową konsystencję oraz przyjemny odcień różu, który daje błyszczące wykończenie na ustach. Gdybym nie miała już MAC Patentpolish, pewnie kupiłabym kolejną marki Sephora, ponieważ są do siebie dosyć podobne (MAC jednak posiada uzależniający zapach ;) 

SESA olejek do włosów 
Kolejny ulubieniec i  stały element mojej pielęgnacji. Przy regularnym stosowaniu wzmacnia włosy, przeciwdziała wypadaniu, odżywia i bardzo szybko poprawia ich kondycję. W składzie zawiera olejki oraz wyciągi z różnych ziół, dlatego zapach jest dosyć specyficzny, szczególnie w oryginalnej wersji (kojarzy mi się z zapachem perfum "Być może..."). Buteleczka na zdjęciu to wersja 'egzotyczna', która ma subtelniejszy zapach i inną mieszankę olejków. Obie bardzo lubię, ale oryginalna jest zdecydowanie lepsza. Muszę zamówić kolejne opakowanie. 


Pożegnałam się też z moją ulubioną wodą toaletową NINA RICCI w wydaniu klasycznym. Wracam do niej bardzo często i na przestrzeni ostatnich lat na pewno zużyłam kilka flakonów. Po prostu uwielbiam, chociaż nie jestem w stanie używać regularnie. Po jakimś czasie potrzebuję odmiany i sięgam po coś innego, ale zawsze wracam do jabłuszka, która nie tylko pięknie pachnie, ale też ślicznie się prezentuje. 

I na koniec garść próbek z których najbardziej zainteresował mnie puder HD Make Up For Ever. Jest niezwykle drobno zmielony, ale potrafi trochę bielić. Chętnie zapoznałabym się z nim bliżej, jednak obecnie mam taki arsenał pudrów, że może w przyszłym roku uda się kupić coś nowego ;)

5.02.2015

BOBBI BROWN Shimmer Brick // ROSE


Jednym z najbardziej popularnych produktów Bobbi Brown jest Shimmer Brick, który oprócz uznania kobiet, zyskał również wiele wyróżnień oraz nagród. W stałej sprzedaży dostępnych jest pięć odcieni: Bronze i Beige jako bronzery, Nectar i Rose jako róże, oraz najbardziej neutralny Pink Quartz, którego można używać w roli tradycyjnego rozświetlacza. Pojawiają się również sezonowe edycje, z zupełnie nową kolorystyką. Wszystkie jednak stworzone są z myślą o rozświetleniu oraz nadaniu subtelnego koloru. 


Dla siebie wybrałam odcień ROSE, który wydał mi się najbardziej odpowiedni dla mojej chłodnej karnacji. Składa się z dwóch odcieni brązowych, dwóch różowych oraz bardzo jasnego rozświetlacza. Świetnie sprawdzą się zarówno przy makijażu oka, jak i twarzy. Można nakładać je pojedynczo, jednak  najbardziej podoba mi się efekt po połączeniu wszystkich kolorów. Powstaje niezwykle migoczący róż, który sprawia że cera staje się promienna oraz rozjaśniona. Wystarczy lekkie muśnięcie policzków. Odbija światło pod każdym kątem, więc na twarzy ciężko uchwycić sam kolor. Pozostawia idealną taflę, coś podobnego do popularnej Mary - Lou Manizer lub Cindy - Lou Manizer marki The Balm, z tą różnicą że jest bardziej wielowymiarowy. Jak większość tego typu kosmetyków potrafi niestety podkreślić nierówności skóry oraz rozszerzone pory. Osoby z cerą suchą lub normalną na pewno będą z niego zadowolone.


Shimmer Brick zamknięty jest w dużej plastikowej kasetce z lusterkiem. Moja niestety zaczęła już nieprzyjemnie skrzypieć przy otwieraniu ;) Gabaryty ma naprawdę spore w porównaniu do innych kosmetyków i zawsze mam problem z jego umiejscowieniem. Zawiera 10,3 g produktu i kosztuje około 219 zł. Konsystencja wydaje się dosyć zbita, ale łatwo nabiera się na pędzel. Pyli w niewielkiej ilości, co wpływa też na jego niezwykłą wydajność. Mi niestety nie udało się nawet dotrzeć do dna, mimo że używałam go naprawdę często. 


Jestem z niego bardzo zadowolona, ale wątpię żebym ponowiła kiedykolwiek zakup. Odcień oraz samo wykończenie kosmetyku jest naprawdę wyjątkowe, jednak ze względu na moją mieszaną cerę skłonną do zanieczyszczeń nie jestem w stanie używać go codziennie. Wiadomo każda cera ma swoje lepsze oraz gorsze dni, a Shimmer Brick bardzo podkreśla to co zazwyczaj chciałabym ukryć. Nie żałuję jednak zakupu i całkowicie podzielam powszechne uwielbienie dla tego kosmetyku. 

.

JAKO AUTORKA BLOGA NIE WYRAŻAM ZGODY NA KOPIOWANIE, POWIELANIE LUB JAKIEKOLWIEK INNE WYKORZYSTYWANIE W CAŁOŚCI LUB WE FRAGMENTACH TEKSTÓW I ZDJĘĆ Z SERWISU INTERNETOWEGO www.iwetto.com BEZ MOJEJ WIEDZY I ZGODY (PODSTAWA PRAWNA: DZ. U. 94 NR 24 POZ. 83, SPROST.: DZ. U. 94 NR 43 POZ. 170).