29.10.2014

Mini Mini vol. 3 / REN, CLINIQUE, BIOTHERM, LANCOME


Ostatnio opisywanie zużytych kosmetyków (denka) przychodzi mi z wielkim trudem. Nie wiem czy zauważyliście, ale na blogu nie pojawił się taki post od lipca. Wszystko poleciało do kosza, ponieważ było tego tyle, że nie chciało mi się recenzować poszczególnych produktów. Mimo wszystko nie chciałabym zaprzestać publikacji denka, dlatego postanowiłam je podzielić na dwie części oraz przywrócić z powrotem serię  'mini mini'. Dotyczy ona wyłącznie miniaturek, czyli mini produkt - mini recenzja. W sumie 'recenzja' to zbyt szumne słowo, ponieważ będę opisywać tylko swoje pierwsze wrażenie. Nie ukrywam, że robię to bardziej dla siebie, ponieważ mój blog to również moja skarbnica wiedzy, dzięki której pamiętam co się u mnie sprawdziło, na co powinnam zwrócić uwagę przy kolejnych zakupach, a co zupełnie sobie odpuścić. Tyle tytułem wstępu, przejdźmy do konkretów. 


Rzadko wspominam na blogu o perfumach czy wodach toaletowych. Przede wszystkim jestem stała w uczuciach i jeśli coś mi się spodoba, to kupuję na okrągło (np Nina Ricci lub Moment de Bonheur Yves Rocher). Nowości praktycznie nie znam, czasami obwącham coś z ciekawości. Ostatnio dzięki próbkom z Douglasa odkryłam dwa zapachy, które totalnie mnie urzekły. Jednym z nich jest Versace Bright Crystal. Całkowicie w moim stylu, czyli świeży, kwiatowy (malina, lotus, peonia oraz magnolia) z piżmowymi akcentami. Chętnie bym kupiła pełnowymiarowy flakonik, ale dosyć szybko się ulatnia. Wieczorem nie ma nawet cienia zapachu na mojej skórze, więc trochę szkoda mi pieniędzy na pełnowymiarowe opakowanie.

Drugim zapachem jest La vie est belle od Lancome, który w porównaniu do poprzednika charakteryzuje się niesamowitą trwałością. W tym przypadku wystarczy jedno, góra dwa psiknięcia, aby czuć go do końca dnia. Jeszcze dłużej utrzymuje się na tkaninach, co bardzo lubię. Moje pierwsze wrażenie nie było zbyt pozytywne, ponieważ jest orientalny. Dopiero kiedy się z nim oswoiłam i zaczęłam dozować odpowiednią ilość (minimalną), poczułam małe uzależnienie. Początkowo jest dosyć wyrazisty, ale po chwili łagodnieje i otula zmysłowym zapachem. Czuję się w nim pewnie i kobieco. Do codziennego użytku jest dla mnie zbyt nachalny, dlatego skuszę się na małą pojemność 30 ml, aby mieć go na specjalne okazje.


Dobre wrażenie wywarł na mnie olejek Caudalie Huile Divine, ale raczej pozostanę przy suchym z Nuxe Huile Prodigieuse, który według mnie przyjemniej pachnie. Oba słynną ze świetnych właściwości pielęgnacyjnych i całkowicie podpisuję się pod tą ogólną opinią. Nuxe zużyłam kolejną miniaturkę, więc najwyższa pora rozejrzeć się za tradycyjnym rozmiarem. Zupełnie inaczej jest z płynem dwufazowym do demakijażu marki Sephora. Z każdą zużytą buteleczką przekonuję się, że nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Dwufaza jakich wiele, a standardowa cena nie zachęca mnie do regularnych zakupów. Dlatego poprzestaję na miniaturkach, które zazwyczaj dostaję jako gratis. Świetnie sprawdzają się podczas wyjazdów, co pozwala zaoszczędzić miejsce w kosmetyczce. Zapomniałam wspomnieć, że oprócz ceny nie mam temu produktowi nic do zarzucenia, ponieważ z makijażem rozprawia się sprawnie, szybko oraz dokładnie. 


Peeling do twarzy Clinique 7 day scrub cream spodobał mi się ze względu na swoją drobnoziarnistość. Ma postać kremu z mikroskopijnymi ziarenkami peelingującymi. Zaliczyłabym go do mocniejszych, bo naprawdę potrafi szorować. Po zabiegu skóra jest bardzo dokładnie oczyszczona, odświeżona i przygotowana na następny etap pielęgnacji. Zapach jest przeciętny, nienachalny i lekko chemiczny. Działanie jednak rekompensuje mi tę małą niedogodność. Przy kolejnych zakupach na firmowej stronie trafi do koszyka jako pierwszy.

Serum Biotherm Blue Therapy zaskoczyło mnie swoją wydajnością. Tubka zawiera 10 ml i wystarczyła mi na miesiąc używania. Dedykowane jest dla każdego rodzaju cery, do stosowania zarówno na noc, jak i na dzień. Ma przyjemnym morski zapach oraz lekką, żelową konsystencję z zatopionymi złotymi drobinkami. Wszystko wchłania się praktycznie do matu i tylko po dokładnym przyjrzeniu się widać nieliczne drobinki odbijające światło. Głównym zadaniem serum jest wyrównanie zmarszczek, poprawa kondycji skóry oraz redukcja przebarwień. Niestety nie zauważyłam żadnego wpływu na moją cerę, ani pozytywnego, ani negatywnego. Być może serum musi być stosowane z pozostałymi kosmetykami z tej serii, aby pokazać swoją prawdziwą moc, ale na dzień dzisiejszy nie odczuwam takiej potrzeby.


Na koniec zostawiłam sobie kosmetyki firmy REN, które interesują mnie od dłuższego czasu ze względu na swoje 'czyste' składy. Oparte są na naturalnych składnikach, nie zawierają parabenów, olejów mineralnych, sulfatów, barwników, syntetycznych zapachów i innych nieprzyjaznych związków chemicznych. Wszystkie trzy produkty pachniały naturalnie. 

Żel do mycia twarzy Rosa Centifolia Cleansing Gel rozczarował mnie trochę zbyt lejącą konsystencją. Po odkręceniu tubki wszystko mi wypływało, więc dosyć szybko się skończył. Na szczęście oryginalne opakowanie posiada pompkę. Był bardzo łagodny, a przy tym skuteczny. Stosowałam go dwa razy dziennie, a mimo to nie miałam uczucia ściągnięcia ani podrażnienia. Subtelny zapach róży damasceńskiej umilał pielęgnacyjny rytuał, chętnie sięgnę po niego ponownie.

Idetycznie pachniał krem do twarzy Vita-Mineral (day cream), ale okazał się dla mnie zbyt bogaty. Potrzebował sporo czasu do całkowitego wchłonięcia i pozostawiał świecący film. Z tego powodu nie lubiłam go aplikować pod makijaż i stosowałam zazwyczaj na noc. Dobrze nawilżał i pielęgnował, jednak moja cera zareagowała na niego małym wysypem, potocznie zwanym zapchaniem. Natomiast krem na noc Frankincense Revitalising (night creme) był zbyt mały, żeby mogła się wypowiedzieć na temat działania. Zaskoczyła mnie jego konsystencja, która była znacznie lżejsza od tego na dzień. Niestety pachniał rumiankiem, który nie jest moim ulubieńcem. Zużyłam go szybko, bez większych wrażeń. 

Nie sądziłam, że wyjdzie z tego taki poemat ;) W każdym razie cieszę się, że mogłam poznać te produkty bliżej, bo dzięki nim zaoszczędziłam czas oraz pieniądze. Na pewno do niektórych jeszcze wrócę, a pozostałe puszczę w niepamięć.

28.10.2014

Podkład matujący / CATRICE ALL MATT PLUS #010 LIGHT BEIGE


Nie mam dużego rozeznania w produktach Catrice i tak naprawdę marka zaczęła mnie interesować dopiero w zeszłym roku. Po kilku pozytywnych recenzjach kupiłam podkład All Matt Plus oraz kamuflaż #010 Ivory. Sądziłam że stworzą zgrany duet, ale kamuflaż szybko okazał się słabym ogniwem. Nie spełnił moich oczekiwań, o czym możecie przeczytać w podlinkowanej recenzji. Podkład natomiast wypadł całkiem nieźle.
 

Nie ma zbyt dużego krycia, ale ładnie wyrównuje koloryt. Niestety producent pomylił się przy określaniu kosmetyku, ponieważ podkład wcale nie matuje. Nie pozostawia ani matowego wykończenia, ani nie reguluje wydzielania sebum. Bardziej trafnym określeniem byłoby nazwanie go nawilżającym. Co prawda jest o tym wzmianka na opakowaniu, ale coś co nazywa się All Matt Plus powinno wywiązywać się ze swojej roli. Czepiam się, mimo że zupełnie mi to nie przeszkadza. Nie lubię dosłownego matowego wykończenia i nawet wolę kiedy moja cera trochę się świeci. W tym przypadku uzyskuję dosyć mokry efekt, który wymaga przypudrowania.


Poza tym nie należy do najtrwalszych, bo potrafi się zetrzeć. Najlepszym rozwiązaniem jest zastosowanie metody puder-podkład-puder. Odkąd zaczęłam go aplikować w ten sposób doceniłam jego pozostałe cechy, jak na przykład kolor. Posiadam #010 Light Beige, który jest jasny oraz dosyć neutralny. Bardzo dobrze dopasowuje się do mojej chłodnej karnacji i uważam to za największą zaletę. Niestety na drogeryjnych półkach rzadko się takie spotyka, więc pod tym względem firma Catrice zyskała w moich oczach. Osoby z jasnym odcieniem skóry na pewno będą z niego zadowolone. Zrobiłam nawet porównanie najjaśniejszych podkładów, więc zachęcam do obejrzenia swatchy.


Ze względu na dosyć lejącą, beztłuszczową konsystencję najbardziej lubię aplikować go pędzlem. Najczęściej używam Expert Face Brush Real Techniques lub okrągłego marki Joursna. Przy użyciu gąbeczki także nakłada się bez większych problemów, natomiast wymaga więcej uwagi przy aplikacji palcami. Potrafi się trochę rozlać, więc wolę nie ryzykować i wybieram pędzel. Warto jeszcze wspomnieć o opakowaniu, które jest solidne oraz przyjemnie minimalistyczne. Oryginalnie było zabezpieczone przezroczystą folią. Pompka się nie zacina i dozuje wystarczającą ilość produktu.

Poniekąd jestem zadowolona z zakupu, ze względu na odcień oraz przystępną cenę (około 26 zł za 30 ml). Jednak All Matt Plus nie dołączy do moich ulubieńców. Brakuje mi w nim odpowiedniego wykończenia oraz trwałości. Wybił się trochę ponad przeciętną, ale powrotu nie planuję i szukam dalej swojego ideału.

27.10.2014

KIKO LONG LASTING STICK EYESHADOW #05 ROSY BROWN


Już niedługo, już za momencik zostanie otwarty pierwszy salon Kiko w Polsce. Mam nadzieję, że firma nie poprzestanie na Arkadii i rozszerzy swoją działalność także na inne miasta. Warto się zainteresować, ponieważ kosmetyki są naprawdę dobrej jakości. Na blogu wspominałam o ciekawym kremie do twarzy Skin Glow , dzisiaj natomiast chcę Wam przedstawić cień w kredce Long Lasting Stick Eyeshadow. Na stronie kosztuje około 7 £, więc jestem ciekawa czy będzie podobnie w salonie.

Z 32 wariantów wybrałam kolor #05 Rosy Brown. Jak nazwa wskazuje jest to brąz w chłodnym odcieniu z różowym akcentem. Intensywnie metaliczny z dużą ilością srebrnego shimmeru. Prezentuje się niezwykle trójwymiarowo, więc 'robi' cały makijaż. Obsługa jest banalnie prosta oraz szybka, co bardzo sobie cenię zwłaszcza rano.  Wystarczy nałożyć na powiekę i lekko rozetrzeć nad załamaniem puchatym pędzelkiem. Jak na produkt w takiej formie, cień jest niezwykle dobrze napigmentowany. Rozprowadza się jednolicie, bez żadnych prześwitów. Konsystencja jest na tyle miękka, że gładko sunie i nie ciągnie powieki.  Można też wykonać nim klasyczną kreskę, chociaż ze względu na zaokrąglony kształt, lepiej zrobić ją pędzlem. Opakowanie również funkcjonuje bez zarzutów.


Dosyć szybko zastyga po aplikacji. Przekonałam się o tym robiąc swatche, bo miałam problem z późniejszym zmyciem ;) Na szczęście przy demakijażu wszystko schodzi bez większego problemu. Na trwałość nie mogę narzekać, jednak ze względu na moje wymagające powieki wolę użyć najpierw bazy, a później oprószyć dodatkowo cieniem. Najlepszy w tym wypadku jest brąz z paletki MUA Extreme Metallics Celebrity, który ma niemal identyczny kolor. Jeśli nie macie dużego problemu z przetłuszczającymi się powiekami, to jestem pewna że nie będziecie potrzebować dodatkowych zabiegów.

Spotkałam się nawet z opinią, że Rosy Brown jest zamiennikiem Misty Rock By Terry. Wcale mnie to nie dziwi, bo wyglądają niemal identycznie. Jakości nie jestem w stanie porównać, ale zapewniam, że Kiko nie rozmazuje się, drobinki nie migrują po twarzy, a kolor nie blaknie. Potrafi pod wieczór się zrolować, ale wszystko zależy od użytych kosmetyków oraz intensywności dnia. W moim mniemaniu Long Lasting Stick Eyeshadow jest lepszy od cieni Maybelline Color Tattoo, Rimmel Scandaleyes oraz Benefit Creaseless Cream Shadow. Już nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła dołączyć kolejny egzemplarz do swojej kolekcji ;)


25.10.2014

Maseczka intensywnie nawilżająca / URIAGE AquaPrecis, Masque Express Hydratation Dynamiqe


Przeglądając archiwum bloga zorientowałam się, że rzadko wspominam o maseczkach do twarzy. Bardzo mnie to zdziwiło, bo używam ich regularnie jako uzupełnienie pielęgnacji. Posiadam cerę mieszaną, która  na policzkach jest sucha, a w strefie T tłusta. Zazwyczaj skupiam się na dobrym oczyszczaniu, co ma negatywny wpływ na suche partie. Dla równowagi muszę ją także nawilżać i w tym celu stosuję maseczkę Uriage AquaPrecis (Masque Express Hydratation Dynamiqe). Dedykowana jest dla cery bardzo suchej, a głównym zadaniem jest silne nawilżenie skóry oraz długotrwała ochrona przed wysuszeniem. 


Otrzymałam ją jako gratis przy zakupie mojej ulubionej wody termalnej Uriage. Normalnie kosztuje około 50 zł, więc całkiem sporo jak na kosmetyk o pojemności 40 ml. Tym bardziej byłam ciekawa co to za cudo i czy faktycznie będzie miała pozytywny wpływ na moją cerę. Ma klasyczne opakowanie, w postaci zakręcanej tubki. Nie do końca mi to odpowiada, bo wygodniejsze jest zamknięcie na zatrzask. Poza tym przy aplikacji nie nastręcza większych problemów. Posiada żelową konsystencję o lazurowym kolorze (jak to barwnie określił producent) i całkiem przyjemnym zapachu przywodzącym na myśl męskie kosmetyki. Bardzo uniwersalny, a przy tym odświeżający i nienachalny. 


Z informacji na opakowaniu wynika, że dla optymalnego efektu maseczkę należy stosować dwa do trzech razy w tygodniu, nakładać na 5-10 minut i zmyć wodą lub usunąć nadmiar przy pomocy płatka kosmetycznego i pozostawić do wchłonięcia. Dzięki lekkiej konsystencji łatwo się rozprowadza, w zasadzie nakładam ją jak typowy krem do twarzy, tylko w większej ilości. Po kilku minutach większość kosmetyku wsiąka pozostawiając na twarzy lepki film. Przypuszczam, że gdybym nakładała mniej, wchłonęłaby się całkowicie. Wolę jednak nie ryzykować, mimo że producent zapewnia o jej niekomadogenności.
 
Skoro omówiłam już podstawowe kwestie przejdę do działania, które jak dla mnie okazało się niesatysfakcjonujące. Owszem maseczka nawilża skórę, ale w moim przypadku krótkotrwale. Zaraz po użyciu cera jest przyjemnie ukojona i zmiękczona. Następnego dnia rano dosłownie widzę efekt solidnego nawilżenia, skóra staje się wręcz nawodniona, świeża oraz promienna. Gdyby ten stan utrzymywał się dłużej pewnie kosmetyk trafiłaby do grona ulubieńców, a tak pozostawia mi niedosyt. Jak dla mnie najlepiej sprawdza się stosowana okazjonalnie, czyli przed jakimś wyjściem, kiedy chcę dodać skórze blasku. Stosowałam ją regularnie, ale teraz wolę trzymać na specjalne okazje. 

_________________________________________

23.10.2014

Intensywnie regenerująca maseczka do włosów / L'BIOTICA BIOVAX Naturalne oleje 'argan, makadamia i kokos'


Po ostatnim rozczarowaniu maskami do włosów L'Oreal oraz John Frieda postanowiłam przejrzeć ofertę rodzimych firm. Na L'Bioticę trafiłam przypadkiem podczas zakupów w Biedronce. Maski dostępne były w saszetkach, więc postanowiłam zaryzykować. Mam duży dystans do firmy, ponieważ w przeszłości bardzo zawiodłam się na całej serii do włosów przetłuszczających oraz kilku innych produktach. Generalnie wśród całego asortymentu do tej pory moim faworytem był jedynie krem regenerujący do rzęs. Biorąc pod uwagę moje dotychczasowe doświadczenia nie zapowiadało się ciekawie. Jednak maska 'naturalne oleje' okazała się jedną z lepszych jakie do tej pory miałam, więc po zużyciu saszetki od razu kupiłam pełnowymiarowe opakowanie. Zapłaciłam około 20 zł w Hebe, ale jest dostępna także w SuperPharm oraz innych aptekach.


W zestawie oprócz maski otrzymałam czepek termoochronny oraz próbkę olejku. Całość zapakowana jest w kartonik i wizualnie niczym nie różni się od innych tego typu kosmetyków. Zawartość maski również nie zaskakuje niczym nowym. Konsystencja przypomina budyń o przyjemnym zapachu, który ciężko mi sklasyfikować. Nie jest dominujący, więc umila cały proces. Producent zaleca nałożyć maseczkę na 15 minut lub dłużej. Zawsze wybieram tą drugą opcję i trzymam ją do oporu. W tym celu używam czepka oraz turbanu, które kumulują ciepło przy skórze głowy. Temperatura w tym przypadku ma znaczenie, dlatego całość podgrzewam ciepłym strumieniem suszarki co jakiś czas. Taki zabieg stosuję dwa razy w tygodniu, co pozwala mi utrzymać włosy w świetnej kondycji, czym zadziwiłam swoją fryzjerkę ;) Pomimo treściwej konsystencji nie obciąża i nie wzmaga przetłuszczania skóry głowy. Wypłukuje się bardzo dobrze.


Dzięki zawartości ekstraktu z henny oraz trzem olejom (argan, makadamia i kokos) doskonale regeneruje oraz nawilża. Włosy są po niej sypkie, odżywione oraz gładkie. Bardzo dobrze zmiękcza, więc rozczesywanie staje się jeszcze prostsze. W moim przypadku to nie lada wyzwanie, bo same mają tendencję do kołtunienia. Do tego stały się bardziej błyszczące i mam wrażenie że uwydatniły się słoneczne refleksy.

Intensywnie regenerująca maseczka L'Biotica spełniła wszystkie moje oczekiwania i dołączyła do nielicznego grona faworytów. Jest jednym z tych kosmetyków, których używam regularnie i poniekąd zastępuje mi tradycyjne olejowanie. Jestem niezwykle zaskoczona, że znalazłam taki skarb w ofercie L'biotici. W planach mam wypróbowanie pozostałych produktów z tej serii, więc jeśli je mieliście, dajcie znać czy warto. 

_________________________________________

21.10.2014

Krem pod oczy / YVES ROCHER RICHE CREME


W sieci można natknąć się na wiele pozytywnych opinii na temat kremu pod oczy Riche Creme marki Yves Rocher. Wiele blogerek ocenia go bardzo dobrze, więc po przeczytaniu kilku recenzji zostałam skutecznie zachęcona do zakupu. Krem kosztuje około 90 zł, ale udało mi się go trafić za 1/3 ceny, dzięki akcji promocyjnej. Wciąż nie jest to niska kwota jak za kremik o pojemności 15 ml, ale chciałam się przekonać o jego dobroczynnych właściwościach.


Producent szczyci się, że w tym małym plastikowym słoiczku zmieścił aż 30 różnych olejków roślinnych. Mają zapobiegać starzeniu się skóry oraz powstawaniu nowych zmarszczek, zregenerować, zmiękczyć oraz odżywić. Skóra pod oczami powinna stać się gładka, napięta i mocniejsza. Po takich obietnicach miałam spore oczekiwania, zwłaszcza że krem jest dedykowany dla osób 50+. Zawsze wydaje mi się, że takie kosmetyki będą działać lepiej, bardziej efektywnie i szybciej. Oczywiście liczy się również systematyczność i w tym przypadku najpierw stosowałam go regularnie na noc i na dzień, a obecnie tylko pod makijaż. Używanie go dwa razy dziennie nie przyniosło w moim przypadku obiecanego efektu, wręcz odwrotnie.


Riche Creme ma lekką kremowo- żelową konsystencję, która sprawia wrażenie szybko wchłaniającej. Niestety pozostawia warstwę, która niezależnie od użytego korektora czy podkładu, wałkuje się pod oczami. Posiada w składzie silikony mające za zadanie wygładzić oraz optycznie zmniejszyć zmarszczki, a w rzeczywistości mają kiepski wpływ na moją cerę. Odkąd używam go systematycznie zaobserwowałam większą ilość białych krostek wokół doliny łez. Całe szczęście nie podrażnił w żaden sposób, mimo że zawiera olej rycynowy, który ostatnio mnie uczula.


Działanie jest jednym wielkim rozczarowaniem. Nie liczyłam na duże zmiany, głównie zależało mi na wzmocnieniu skóry, lepszym nawilżeniu, niż faktycznym wygładzeniu zmarszczek mimicznych. Riche Creme w zasadzie niewiele mi pomógł i o wiele lepsze rezultaty zauważyłam kiedy zaczęłam stosować go razem z duoaktywnym kremem Pharmaceris. Obecnie już mi się kończy, co jest nie lada wyzwaniem, ponieważ jak na tak małą pojemność jest imponująco wydajny. Gdyby tylko dawał mi satysfakcję z używania, uważałabym to za ogromną zaletę, a tak ledwo wyrobię się przed upływem terminu ważności, który wynosi sześć miesięcy.


Na pewno do niego nie wrócę i cieszę się, że nie zapłaciłam pełnej ceny, także ze względu na opakowanie. Pamiętam kiedy pierwszy raz wyjęłam słoiczek z kartonika poczułam ukłucie żalu. Pomyślałam "tylko tyle"? Zwykły plastik, który na dodatek nieprzyjemnie skrzypi przy dokręcaniu. Nie jestem w tej kwestii specjalnie wymagająca, ale spodziewałam się czegoś bardziej solidnego.

Poza tym ostatnio mam mieszane uczucia odnośnie firmy Yves Rocher, która owszem ma fajne promocje, ale kosmetyki wypadają dosyć przeciętnie. Tak naprawdę na palcach jednej ręki mogę policzyć te, które kupuję regularnie i faktycznie mogę polecić. Chyba przeszła mi już ochota na ich kosmetyki, oprócz moich ulubionych perfum Moment de Bonheur ;)
_________________________________________

17.10.2014

Silikonowy pędzelek do eyelinera / REAL TECHNIQUES silicone liner brush



Często wspominam na łamach bloga, że mam słabość do firmy Real Techniques. Darzę ją zaufaniem, ponieważ większość pędzli z ich oferty używam od dawna i do tej pory się nie zawiodłam. Cechuje je przystępna cena (zwłaszcza na stronie iHerb), świetna jakość, trwałość oraz włosie które nie odkształca się i nie wypada. Ogólnie marka ma swoją renomę, a także wspaniałe przedstawicielki w postaci sióstr Pixiwoo, które sygnują ją swoim nazwiskiem. Wszelkie nowości wprowadzane do oferty zawsze mnie intrygują i mam ochotę spróbować ich osobiście. Tak właśnie było z silikonowym pędzelkiem do eyelinera. 


Jego innowacja polega na zastąpieniu tradycyjnego włosia silikonowym zakończeniem o spiczastym kształcie. Dzięki temu jeszcze łatwiej można zachować jego higienę, bo wystarczy umyć zwykłym alkoholem zaraz po użyciu. Nie potrzebne są żadne specjalne płyny, dosłownie samo schodzi. Reszta pędzla wykonana jest tradycyjnie. Zgodnie z wizerunkiem marki fioletowy kolor oznacza, że dedykowany jest do makijażu oczu (pomarańczowe do twarzy). Rączka jest bardzo cienka, ale dobrze leży w dłoni. Ogólnie przyjemnie się nim operuje, bo jest dosyć precyzyjny. Dociera do każdego zakamarka, nie powoduje zbyt dużego nacisku na skórę, więc teoretycznie powinnam być zadowolona. Dlaczego nie jestem?


Pędzelek bardzo łatwo nabiera kosmetyk i bez problemu go oddaje. Jednak nie w takim stopniu jak typowe włosie - żeby wykonać jednolitą  kreskę trzeba dosyć często ponawiać aplikację. Liner nie wsiąka w silikon, więc nie można przy jego pomocy wykonać kreski za jednym zamachem. Cały proces staje się trochę żmudny i czasochłonny. Nie potrafię też przy jego pomocy uzyskać w miarę równej kreski bez postrzępionych granic, ale załóżmy że jest to wina moich powiek. Natomiast najwięcej problemu przysparza mi wykonanie równego zakończenia, które zawsze trochę 'wyciągam'. Jeśli chcę je zrobić samym koniuszkiem, zajmuje mi to więcej czasu, ale efekt jest satysfakcjonujący. Kiedy chcę to zrobić boczną płaszczyzną, muszę się jeszcze więcej napracować, żeby było równo. W tym przypadku znaczenie ma też kosmetyk którego się używa. Zdecydowanie lepsze są linery miękkie o gładkiej konsystencji (np Bobbi Brown). Bardziej treściwe potrafią się zetrzeć przy próbie dołożenia warstwy, pozostawiając prześwity (np Isadora). Jak widzicie współpraca z nim nie jest łatwa.


Pędzel miał być świetnym rozwiązaniem ułatwiającym malowanie, ale według mnie znacznie utrudnia cały proces. Oczywiście można przy jego pomocy wykonać dobrą kreskę, ale tu chodzi o czas oraz o umiejętności. Mimo, że sprawia wrażenie precyzyjnego, nie sprawdzi się u początkujących osób oraz lubiących bardziej zdecydowane kreski. Nadal go używam, ale tylko w ostateczności ;)

 - Produkt wegański, nietestowany na zwierzętach.

16.10.2014

Balsam Lipidowy / LIRENE Emolient


Seria Emolient jest nowością w ofercie Lirene. Gdyby nie współpraca z marką pewnie nie zwróciłabym na nią uwagi. Rzadko kupuję kosmetyki dedykowane suchej skórze, bo nigdy nie miałam problemu z nadmiernym przesuszeniem, niemiłym uczuciem ściągnięcia czy łuszczeniem. Wydawało mi się że nie potrzebuję aż tak intensywnej pielęgnacji. Po pierwszym użyciu balsamu lipidowego zrozumiałam jak bardzo się myliłam.


Balsam wykonany jest na bazie parafiny, masła shea, oleju ryżowego oraz sojowego, które mają za zadanie natłuścić i zregenerować skórę. Producent zaleca nakładać go bezpośrednio po kąpieli, ale osobiście wolę używać go przed snem. Wymaga kilku chwil do wchłonięcia, więc po aplikacji zazwyczaj zajmuję się czymś innym, aby dać mu trochę czasu. Pozostawia lekką warstwę, która nie jest tłusta czy lepiąca, ale odczuwalna. Z tego powodu nie jestem w stanie go stosować np. rano. Przy wieczornej pielęgnacji według mnie sprawuje się najlepiej. Daje natychmiastowe uczucie ukojenia oraz miękkości, natomiast po przebudzeniu czuję, że skóra została dobrze nawilżona oraz poprawiła się jej elastyczność. Uogólniając daje mi niesamowity komfort i nawet po prysznicu odczuwam jego dobroczynne działanie. 



Posiada dosyć treściwą, a przy tym lekką konsystencję. Nie spływa z dłoni i dobrze się rozprowadza. Aplikacja przy pomocy pompki bardzo ułatwia zadanie, chociaż kosmetyk potrafi ją zapchać (szczególnie kiedy nie jest używany regularnie). Na plus zaliczam także zapach. Producent nie określa go w żaden sposób, natomiast mi przypomina malinowy krem do rąk AA. I tutaj muszę zaznaczyć, że one nie pachną niestety świeżymi malinami, jest to po prostu wariacja tego zapachu, na dodatek dosyć subtelna. Sądzę, że każdemu przypadnie do gustu.

Dzięki balsamowi lipidowemu Lirene zrozumiałam, że można jeszcze lepiej czuć się we własnej skórze. Chyba nie muszę dodawać że dołączył do grona ulubionych kosmetyków ;) Szczególnie, że ma dobrą wydajność, słuszną pojemność 300 ml oraz przystępną cenę - około 20 zł, co w porównaniu do innych tego typu kosmetyków jest naprawdę korzystną propozycją. 
__________________________________________

15.10.2014

Nowości / ROSSMANN, WELLNESS & BEAUTY


Po powrocie z mini urlopu czekała na mnie paczka niespodzianka od firmy Rossmann. Kolejny raz jestem pozytywnie zaskoczona zawartością. Kilka kosmetyków od dawna figurowało na mojej zakupowej liście, więc cieszę się że mogę je wykreślić. Chyba największą radością jest dostawanie takich rzeczy, które sami chcieliśmy kupić. 


Kilka razy wspominałam na blogu o kosmetykach firmy Wellness & Beauty /klik/. Na żadnym do tej pory się nie zawiodłam, wręcz odwrotnie. Mają przystępną cenę, są dobre jakościowo i bezpośrednio dostępne w drogerii Rossmann. Nowa minimalistyczna szata graficzna niezwykle uatrakcyjniła wygląd kosmetyków, a wszelakiego rodzaju olejki prezentują się niezwykle elegancko. Ostatnio bardzo polubiłam je w swojej pielęgnacji, więc zużywam w ilościach hurtowych. Te na zdjęciu, zaczynając od lewej strony to:
olejek pod prysznic z olejem migdałowym i ekstraktem z bambusa, 
olejek do ciała z ekstraktem z kwiatów wiśni i róży,
olejek do kąpieli sezamowy z ekstraktem z wanilii.


Kolejny fajny kosmetyk to peeling do ciała Wellness &Beauty z oliwą z oliwek i zieloną herbatą. Miałam już wersję morską w starym wydaniu, ostatnio recenzowałam wersję z mango i kokosem /klik/, więc jestem pewna że ta również przypadnie mi do gustu. Zupełną nowością jest dla mnie masło do ciała z masłem Shea i olejem migdałowym. Jestem ciekawa jak wypadnie. Maskę nawilżającą  do włosów Alterry z aloesem i granatem /klik/ znam doskonale. Jest jedną z moich ulubionych! Obecnie używam odżywki z tej serii, więc będzie jej doskonałym uzupełnieniem.
Maska do rąk For Your Beauty z masłem Shea jest w postaci rękawiczek i już nie mogę się doczekać jej premiery. Do tej pory nie używałam tego typu produktów, więc liczę na spore zaskoczenie, oczywiście pozytywne ;)


Na koniec jesienni umilacze czyli herbatki King's Crown. Bardzo je lubię i często kupuję przy okazji kosmetycznych zakupów. Tych nie znałam, więc miło będzie poznać nowe smaki. Ta w czarnym opakowaniu jest mieszanką imbiru, trawy cytrynowej oraz lukrecji. Druga natomiast jest truskawkowo-śmietankowa, bardzo owocowa i niezwykle aromatyczna. Cała paczka była przepełniona jej zapachem, więc od razu zaparzyłam, aby poczuć jej smak. Niebo w gębie!

Miłym gadżetem jest także ciepły kocyk oraz folia spożywcza, które zostały dołączone w celu wykonania zabiegu 'body wrapping'. Nigdy go jeszcze nie robiłam, więc z ciekawości spróbuję w wolnej chwili.


__________________________________________

14.10.2014

Urlopowa kosmetyczka // GUERLAIN, BENEFIT, SHU UEMURA, INGLOT, BOBBI BROWN, ILLAMASQUA, THE BALM


W ubiegły piątek dosyć spontanicznie wybrałam się do Krakowa. Pogoda zapowiadała się bardzo wiosenna, więc żal było nie skorzystać.  Kosmetyczkę zazwyczaj kompletuję podczas makijażu, czyli od razu pakuję to czego użyłam. W ten sposób zabieram ze sobą same sprawdzone kosmetyki, które doskonale uzupełniają się kolorystycznie. Większość z nich używam od dłuższego czasu, więc wiedziałam czego mogę się po nich spodziewać. 


Podstawą mojego makijażu zawsze jest wyrównanie kolorytu. Tym razem wybrałam krem CC marki Gosh /recenzja/, który nie kryje mocno, ale ładnie rozświetla i nawilża skórę. Ponieważ pozostawia mokre wykończenie, do jego zmatowienia wybrałam puder prasowany Guerlain #00 Blanc de Perle. Posiada dosyć wysoką ochronę SPF 35, co bardzo przydało się podczas słonecznego weekendu. 
Do kosmetyczki trafił również korektor pod oczy Yves Rocher /recenzja/. Dopiero zaczęłam go używać, ale już wiem że miłości z tego nie będzie. Kolor jest odpowiedni, ale krycie oraz rozświetlenie bardzo przeciętne. Dosyć mocno mnie rozczarował i dokładniej opiszę go przy okazji recenzji.
Bardzo lubię używać róży do policzków, ale tylko takich, które dają naturalny efekt. Jednym z nich jest Hervana marki Benefit /recenzja/. Połączenie wszystkich kolorów daje przyjemny różowo-koralowy odcień o satynowym wykończeniu. Nie należy do najtrwalszych, ale jestem w stanie mu to wybaczyć. 


Do makijażu oczu zawsze używam bazy pod cienie. Obecnie moją ulubioną jest The Balm Put a lid on it /recenzja/. Doskonale przedłuża trwałość nawet najtańszych cieni i daje mi gwarancję nieskazitelnego makijażu, o czym przekonałam się kolejny raz. Zabrałam ze sobą również paletkę cieni marki Inglot /recenzja/, którą skomponowałam z myślą o takich wyjazdach. Zachęcam do obejrzenia swatchy w podlinkowanej recenzji. Zawartość w ogóle się nie zmieniła.
Kolejnym niezbędnym kosmetykiem jest liner w żelu. Niezastąpiony okazał się Caviar Ink marki Bobbi Brown /recenzja/. Na zdjęciu widzicie kolejny słoiczek. Wróciłam do niego ponownie i już wiem, że na stałe zagości w mojej kosmetyczce. Do tej pory nie miałam lepszego. 


Nowością jest natomiast maskara Bourjois Twist Up The Volume /recenzja/. Może Was zdziwię, ale pierwszy raz używam tuszu tej marki i jestem pozytywnie zaskoczona. Podoba mi się konsystencja oraz nietypowa silikonowa szczoteczka. Fantastycznie wydłuża rzęsy i coś czuję, że właśnie odkryłam nowego ulubieńca. Dla przyzwoitego efektu, zawsze dodatkowo rozczesuję rzęsy przy pomocy grzebyka Inglot /recenzja/
Brwi najbardziej lubię podkreślać kredką Illamasqua w odcieniu Peace. Jest jedyna w swoim rodzaju, ponieważ posiada idealny odcień pasujący do mojego typu karnacji. Większość dostępnych na naszym rynku niestety jest zbyt ciepła, np bardzo popularna Catrice Date with Ash-ton. Niestety nie jest już dostępna na stronie Illamsqua, więc czekają mnie poszukiwania dobrego zamiennika.


Zalotka do rzęs Shu Uemura zasługuje całkowicie na swoją renomę. Wszelkie drogeryjne mogą się przy niej schować. Jest idealnie dopasowana do kształtu oka, dzięki czemu podkręcanie rzęs odbywa się bezboleśnie. Nie należy do najtańszych, ale po dwóch latach codziennego używania mogę stwierdzić, że to był świetny zakup.
Na koniec kilka słów jeszcze o pędzlach, bez których nie wyobrażam sobie makijażu. Wyjątkowo do aplikacji kremu CC użyłam dłoni, dlatego nie pojawi się żaden do podkładu. Do pudrów prasowanych stosuję pędzel Real Techniques Buffing Brush z zestawu Core Collection /recenzja/. Dzięki kształtowi nie powoduje znacznego pylenia i bez problemu wklepuje kosmetyk. Do nakładania różu ostatnio polubiłam pędzel do pudru Sense & Body. Jest dosyć puszysty, ale wycięty w szpic. Można nim dokładnie nałożyć kosmetyk, a później ładnie rozetrzeć, co ułatwia uzyskanie naturalnego efektu. W przypadku aplikacji cieni mam kilku swoich faworytów od lat. Do nałożenia cienia na powiekę używam Hakuro H70 oraz H60, natomiast do rozcierania lubię pędzle: MAC 217, Zoeva 227 oraz Sephora 13. Najlepszy do eyelinera jest według mnie pędzel marki Zoeva 312, który w porównaniu z innymi jest niezwykle precyzyjny. Natomiast do brwi używam typowej szczoteczki Inglot 14M.


Zazwyczaj zawartość mojej urlopowej kosmetyczki wygląda skromniej, ale tym razem jakoś nie potrafiłam się ograniczyć. Może dlatego, że wyjeżdżałam tylko na kilka dni, więc nie zdążyło mnie dopaść makijażowe lenistwo ;) 
__________________________________________

8.10.2014

Hipoalergiczny balsam do stóp / PAT & RUB


Hipoalergiczny balsam Pat & Rub jest trzecim kosmetykiem do stóp, którego miałam przyjemność używać. Poprzednie, czyli rozgrzewający oraz relaksujący sprawdziły się znakomicie, dlatego przy okazji zakupów na stronie, śmiało dorzuciłam kolejny do wirtualnego koszyka. Kosztuje 39 zł, ale firma oferuje mnóstwo atrakcyjnych rabatów, więc przy odrobinie cierpliwości można go dostać nawet za pół ceny. Naprawdę warto, ponieważ w zamian otrzymujemy dobry kosmetyk z naturalnym składem.


Opakowanie typu airless zawiera 100 ml kosmetyku, ale wydał mi się znacznie cięższy od innych balsamów tej marki. Podziałało to na moją wyobraźnię i od razu pomyślałam, że posiada bogaty skład. Szybka weryfikacja potwierdziła te przypuszczenia. Podstawowym składnikiem jest masło shea, które ma właściwości zmiękczające oraz nawilżające. Poza tym balsam zawiera ekstrakty roślinne (z rozmarynu i zielonej herbaty), masło awokado, witaminę A oraz E, mocznik a także alantoinę. Takie połączenie doskonale pielęgnuje skórę, regeneruje i niweluje przesuszenia. Ze zrogowaciałym naskórkiem sobie nie poradzi, ale jest doskonałym uzupełnieniem tradycyjnego zabiegu z tarką w roli głównej.


Balsam ma lekką konsystencję, która bardzo szybko się wchłania. Nie pozostawia na skórze żadnej warstewki, więc można chodzić na bosaka, bez obaw o tłuste plamy na podłodze. Wszystko zależy też od ilości jakiej się użyje. Czasami lubię nałożyć niewielką ilość, tak na szybko przed snem, innym razem (zazwyczaj raz w tygodniu) aplikuję solidną warstwę i nakładam bawełniane skarpetki. Rano skóra jest jeszcze lepiej odżywiona oraz zmiękczona. Przy takim dozowaniu opakowanie wystarcza mi na miesiąc codziennego smarowania.

Co jeszcze różni go od pozostałych wersji? Zapach! Niezwykle przyjemny, orzeźwiający, taki męsko-morski. Nie jestem zwolenniczką tego typu kompozycji, ale w tym przypadku jest subtelnie i przyjemnie. Miła odmiana od innych zapachów tej firmy, które zazwyczaj kojarzą się z cytrynową nutą. Trzeba tylko uważać, bo płci męskiej też się podoba, a zawartość potrafi szybko zniknąć w niewyjaśnionych okolicznościach ;)


Oczywiście można dostać wiele podobnych kosmetyków, znacznie tańszych i równie dobrze działających. Jednak bardzo polubiłam markę, więc od czasu do czasu pozwalam sobie na zakupowe szaleństwo na ich stronie. I jak widać kolejny kosmetyk dołączył do grona ulubionych :)

 - Produkt wegański, nietestowany na zwierzętach.

6.10.2014

Balsam do demakijażu / CLINIQUE 'take the day off' Cleansing Balm


Moim pierwszym balsamem do demakijażu był sławny Moringa Cleansing Balm Emmy Hardie. Niestety mocno mnie rozczarował i nie byłam zadowolona z zakupu. Po pierwsze konsystencja okazała się zbyt bogata i tłusta, wręcz oblepiała. Po drugie służył tylko do demakijażu twarzy, a po trzecie nie jest u nas bezpośrednio dostępny. Jednak sama forma spodobała mi się na tyle, że postanowiłam spróbować 'Take the day off' Clinique. Balsam zamówiłam w firmowym sklepie internetowym o czym wspominałam w zakupowym poście /klik/ i zapłaciłam około 120 zł.


'Take the day off' ma stałą postać ( przypomina olej kokosowy) i rozpuszcza się przy kontakcie ze skórą. Bez problemu nabiera się na palce, a po roztarciu zamienia się w olejek. Przeznaczony jest do każdego rodzaju cery i można nim zmyć makijaż z całej twarzy, włącznie z oczami. Jest nieperfumowany, dla mnie wręcz bezzapachowy, co bardzo doceniam. Doskonale rozpuszcza makijaż, włącznie z tuszem i bardziej trwałymi eyelinerami. Pozwala zaoszczędzić czas oraz waciki, bo wszystko zmywa za pierwszym razem. Działa skutecznie, ale delikatnie. Nie miałam problemu z przesuszoną skórą czy podrażnieniem. Nie pozostawia tłustej warstwy, pod warunkiem, że użytkownik zastosuje się do zaleceń producenta ;) 


Na opakowaniu jest informacja, aby kosmetyk dobrze zmyć. Po demakijażu spłukuję twarz obficie wodą, a później myję twarz żelem Effaclar La Roche Posay. Musiałam odstawić czarne mydło Savon Noir, ponieważ w tym duecie okazało się niewystarczające. Ze względu na skład Clinique może być komadogenny, co niestety zauważyłam na początku używania. Dopiero kiedy zmieniłam kosmetyk do oczyszczania, zażegnałam problem. Czasami przed tradycyjnym myciem stosuję jeszcze kompres z ręcznika. Moczę po prostu w gorącej wodzie i nakładam na twarz. Cudowne uczucie, bardzo kojące, zwłaszcza po ciężkim dniu. Także dodatkowa korzyść, bo taki zabieg otwiera pory. Dzięki temu cera przygotowana jest na następny etap pielęgnacji. 

ethylhexyl palmitate  carthamus tinctorius (safflower) seed oil  caprylic/capric triglyceride  sorbeth-30 tetraoleate  polyethylene • peg-5 glyceryl triisostearate  water purified  tocopherol  phenoxyethanol [iln28494] 


Z kosmetyku jestem niezwykle zadowolona, chociaż jak zwykle moja cera trochę mniej. Gdybym miała skupić się na samej funkcjonalności 'Take the day off', to spełnia swoje zadanie w stu procentach. Sprawdza się zarówno przy demakijażu, jak i masażu twarzy, co rekompensuje dosyć wysoką cenę. Dodatkowym atutem jest wydajność, bo naprawdę niewielka ilość potrzebna jest do zmycia całego makijażu :)
_________________________________________

.

JAKO AUTORKA BLOGA NIE WYRAŻAM ZGODY NA KOPIOWANIE, POWIELANIE LUB JAKIEKOLWIEK INNE WYKORZYSTYWANIE W CAŁOŚCI LUB WE FRAGMENTACH TEKSTÓW I ZDJĘĆ Z SERWISU INTERNETOWEGO www.iwetto.com BEZ MOJEJ WIEDZY I ZGODY (PODSTAWA PRAWNA: DZ. U. 94 NR 24 POZ. 83, SPROST.: DZ. U. 94 NR 43 POZ. 170).