28.02.2014

Włosowy duet HIMALAYA HERBALS / Odżywka i olejek




Jakiś czas temu moje zainteresowanie wzbudziła marka Himalaya. Spodobała mi się filozofia firmy, czyli naturalne składy oparte na ziołach, minerałach, ekstraktach z owoców i innych dobroczynnych składnikach. Wydała mi się też tania, bo jeden kosmetyk kosztuje średnio 10-15 zł. Niestety nie spotkałam jej w bezpośredniej sprzedaży, więc swoje zakupy zrobiłam online. Do tej pory bardzo dobrze sprawdził się u mnie peeling morelowy delikatnie złuszczający do cery wrażliwej (Gentle Exfoliating Apricot Scrub) oraz szampon przeciwko wypadaniu włosów (Anti- Hair Fall Shampoo 2 in 1). Dzisiaj nadeszła pora rozliczyć odżywkę oraz olejek :)


Odżywka ułatwiająca rozczesywanie (Hair Detangler & Conditioner) ma bardzo zbitą konsystencję i ciężko ją pod koniec wydobyć z opakowania, ale łatwo rozprowadza się na włosach. Tubka zawiera około 150 ml i  przy codziennym używaniu znika w zastraszającym tempie. Przy moich włosach do łopatek służyła mi przez dwa tygodnie. Teraz dochodzę do wniosku, że mogłam nakładać ją w mniejszej ilości i spisałaby się równie dobrze. Włosy zaraz po nałożeniu stają się niesamowicie miękkie, jedwabiste i wygładzone. Faktycznie ułatwia rozczesywanie, więc całkowicie wywiązuje się z głównego zadania. Po wyschnięciu efekt nadal się utrzymuje na włosach i nie wymagają dodatkowych prostujących zabiegów. Stają się gładkie, błyszczące i lepiej się układają oraz pięknie pachną kwiatową wonią. Nie obciąża moich cienki włosów i nie powoduje przetłuszczania, chociaż nakładałam ją tylko na długość. Jestem z niej bardzo zadowolona i gdyby była łatwiej dostępna używałabym regularnie!


Olejek rewitalizujący (Revitalizing Hair Oil) okazał się czarną owcą wśród zakupionych przeze mnie kosmetyków. Pokładałam w nim spore nadzieje i wszystkie zostały zawiedzione. Początkowo sądziłam, że używam złej odżywki po olejowaniu, ale po kilkukrotnej zmianie dostrzegłam w czym problem. Na opakowaniu skład jest podany w dosyć dziwny sposób. Najpierw wypisane są dobroczynne składniki, a dopiero na końcu widniej dopisek "zawiera też". Okazało się że w składzie znajduje się parafina i zakładam, że to ona jest główną przyczyną złego oddziaływania na moje włosy. Na pewno wiecie jaki jest efekt, kiedy używa się np masła do ciała z dużą zawartością tego składnika. Pozostawia odczuwalną kleistą powłokę. Tak jest też w przypadku włosów. Nie można ich domyć za pierwszym razem, są bardzo przetłuszczone i zlepione w strąki. Dopiero dwa kolejne mycia oraz solidna dawka odżywki pozwalają pozbyć się tego nieestetycznego wyglądu. Zważywszy na to, że olejek dedykowany jest na porost włosów powinno się go wmasowywać w skórę głowy, ale obawiam się, że w moim przypadku skończyłoby się to tragedią. Pozostanę przy sprawdzonej mieszance Sesa.
Mówię zdecydowane NIE produktom do włosów z parafiną w składzie. Przy moich cienkich i naturalnie przetłuszczających się włosach dają odwrotny efekt od zamierzonego.


Z tej firmy nie sprawdził się u mnie jeszcze odżywczy krem do rąk (Nourishing Hand Cream). Miał bardzo dziwny zapach, który przyprawiał mnie o dyskomfort przy aplikacji, a działanie okazało się przeciętne. Na szczęście otrzymałam go jako gratis do zakupów, więc chociaż jedno rozczarowanie nic mnie nie kosztowało.
Wychodzi na to, że z większości kosmetyków Himalaya byłam zadowolona. Z tego powodu nie zrażam się do marki i na pewno jeszcze po coś sięgnę z ich oferty. Polecacie coś konkretnego czy nie mieliście jeszcze przyjemności z tą firmą?
__________________________________________

27.02.2014

Ulubione pomadki / MAC . LILY LOLO . NYX . L'OREAL . BOURJOIS




Skoro dzisiaj tłusty czwartek, to będzie o czymś do zjedzenia, tylko mniej kalorycznym ;) W tym miesiącu nie mam pomysłu na piątkę ulubionych kosmetyków, dlatego postanowiłam pokazać same pomadki. Przeszły długą selekcję i zyskały moją sporą sympatię. Jeśli chcecie wiedzieć dlaczego, to zapraszam do dalszej lektury :)


Bourjois Color Boost #02 Fuschia Libre/recenzja/ najbardziej polubiłam za piękny odcień fuksji. Można go stopniować i z każdą warstwą wygląda naturalnie. Ma bardzo lekką oraz nieklejącą formułę, która początkowo bardzo nabłyszcza usta. Później ten efekt znika, ale pozostaje kolor. Wgryza się trochę w wargi, więc tak łatwo się nie ściera. Znika równomiernie i nie zbiera się w kącikach ust. Jest bezzapachowa, bezsmakowa i dodatkowo nie wysusza. Do tego wszystkiego posiada SPF 15 :)

L'Oreal Rouge Caresse #101 Tempting Lilac /recenzja/ w jej recenzji napisałam, że tęsknić za nią nie będę, a stało się zupełnie inaczej ;) To już drugi egzemplarz tej pomadki i znika u mnie w zastraszającym tempie. Jak dla mnie jest to idealny kolor nude. Mój naturalny pigment ust jest nieco ciemniejszy i dobrze się z nim stapia. Nabłyszcza je lekko oraz intensyfikuje. Ma niesamowicie kremową konsystencję, więc gładko sunie po ustach, ale też dosyć szybko z nich znika. Przynajmniej robi to równomiernie, więc lubię po nią sięgać w pracy. Okazała się codziennym ideałem, który nie tylko fajnie pielęgnuje, ale też ładnie się prezentuje.

MAC Lustre #Sweetie to pierwsza pomadka z MACa na jaką się skusiłam. Wykończenie lustre, czyli lustrzany blask, bardzo przypadło mi do gustu. Kolor jest bardzo połyskujący, żelowy i lekko transparentny. Zyska uznanie wśród osób, które tak jak ja nie lubią się z błyszczykami. Pozostawia mokry efekt z dużą ilością koloru. Na swatchu nie prezentuje się jako bardzo kryjąca, ale koloryzuje je całkowicie. Sweetie jest różem z domieszką wiśni, ze srebrnym, praktycznie niewidocznym shimmerem. Dzięki swojej konsystencji gładko sunie po ustach. Ogólnie jakość jest zachwycająca, jak przystało na pomadki marki MAC. 

NYX #529 Thalia mam sporo pomadek tej marki, ale ta wybija się na tle innych ze względu na kolor. Przypomina mi ciemniejszą wersję odcienia #077 ASIA z Rimmel, czyli różu z brązowymi tonami. Niby przeciętna, ale dla mnie bardzo oryginalna. Na zdjęciu wyszła jak typowy brąz, jednak na ustach prezentuje się zupełnie inaczej. Będziecie mieli szansę się o tym przekonać już niebawem, kiedy ukaże się recenzja. Najlepszą jej cechą jest pigmentacja. Swatch który widzicie został zrobiony za pierwszym razem, gdzie inne musiałam poprawiać. Do tego jest niesamowicie kremowa, więc można z nią łatwo przesadzić. Trzeba aplikować ostrożnie, bo nałożona zbyt hojnie zbierze się w załamaniach. Mój egzemplarz jest jeszcze w starym opakowaniu i sprowadzony został z USA. Obecnie można kupić je w PL, tylko cena jest nieporównywalna, bo za swoją zapłaciłam 6 zł ;)

Lily Lolo #Romantic Rose /recenzja/ To moja pierwsza pomadka mineralna i od razu zaskarbiła sobie moje uczucia. Ma przyjemną masełkową konsystencję, piękny różowo-brzoskwiniowy kolor oraz przyjemne dla oka opakowanie. Ponadto świetnie radzi sobie z pielęgnacją ust, nawilżając nawet kiedy są lekko spierzchnięte. Nie koloryzuje na stałe i znika bardzo równomiernie.  Definitywnie do mojej kosmetyczki trafi więcej kolorów :) 


Macie którąś z nich? Jaka jest Wasza ulubiona pomadka? 
__________________________________________

26.02.2014

Aromatyczny początek dnia / LIRENE Nektar miodowy; Mleczko migdałowe



Rozpoczęcie dnia od czegoś przyjemnego dobrze nastraja mnie na jego pozostałą część. Dobre śniadanie, przytulasy z kotami czy aromatyczny prysznic to czynności, które najbardziej lubię. Ostatnio porannymi umilaczami stały się żele pod prysznic marki Lirene. Mam słabość do otulających, lekko słodkich zapachów, a te kosmetyki świetnie wpasowały się w mój gust. 


Nektar miodowy to niebanalny zapach pomarańczy złamany śmietankową nutą. Orzeźwiający i jednocześnie lekko słodki, bez uczucia przesady. Zachwycałam się kiedyś podobnym i sądziłam, że jest jednostkowym przypadkiem. Mam tu na myśli masło do ciała Wellness&Beauty o zapachu Mandarine&Joghurt. Lirene naprawdę mnie zaskoczyło powieleniem mojego ulubionego zapachu. Jest tak apetyczny, że ma się ochotę go zjeść i można to zrobić dosłownie! Nie, nie mam na myśli opychania się masłem czy żelem ;) W Biedronce można dostać serek Tutii o smaku ciasteczkowym z pomarańczą i rodzynkami, który według mnie smakuje tak, jak oba te kosmetyki pachną.

Mleczko migdałowe zeszło na drugi plan. Jest to bardzo przyjemny migdałowy zapach, z ostrzejszą nutą. Jednak w porównaniu do Nektaru w mojej opinii plasuje się na drugim miejscu. Nie odkrywa przede mną nowych doznań, jest taki jaki większość tego typu kosmetyków, ale wciąż oferuje miło pachnące i odprężające chwile.


Oba kremowe żele są zamknięte w dużych butlach o pojemności 400 ml. Mogą wydać się niezbyt poręczne, ale dobrze leżą w dłoni. Przy zamknięciu mają wgłębienie, co pozwala na bezproblemowe otwarcie, nawet mokrymi rękami (ostatnio bardzo to doceniam, po przygodzie z produktami Isana ;) Kosztują około 14 zł. Mają kremową konsystencję i dobrze się pienią, więc do umycia ciała wystarczy niewielka ilość. Dzięki temu są też wydajne, chociaż ze względu na ładne zapachy nie żałuję sobie tej przyjemności. Przez producenta dedykowane są do każdego rodzaju skóry, więc powinny sprawdzić się u każdego członka rodziny. Chyba stąd też takie familijne opakowanie. Można ich też używać do kąpieli. Aromatyczny relaks gwarantowany!
Moja skóra nie należy do wymagających, więc jestem z nich zadowolona. Przede wszystkim nie wysuszyły jej i nie odczuwałam potrzeby balsamowania ciała po porannym prysznicu. Zawsze kremuję się wieczorem, więc nawet po myciu, stan nawilżenia był zachowany. Zapachy nie utrzymują się zbyt długo, więc nie kłócą się z perfumami czy antyperspirantem.


Dostępny jest jeszcze krem waniliowy. Nie miałam okazji go powąchać, ale patrząc na dwie pozostałe kombinacje, na pewno będzie równie przyjemny. Niby są to zwykłe kremowe żele, ale ich zapachy skutecznie mnie opętały ;) 
Co wolicie: pomarańczę, wanilię czy migdał? 
__________________________________________

25.02.2014

Porównanie jasnych fluidów / REVLON; GOSH; CATRICE; MAX FACTOR



Od dawna mam problem ze znalezieniem odpowiednio jasnych fluidów czy podkładów. Marki oferują szeroką gamę kolorów, ale z reguły te najjaśniejsze są dla mnie zbyt ciemne. Często nawet podkłady tej samej firmy, tylko z innych serii różnią się między sobą. Oczywiście mam tu na myśli same drogeryjne marki, bo te stworzone dla wizażystów, jak MAC czy Inglot trzymają się stałej kolorystyki, a dodatkowo mają jeszcze podział na tonację. Wśród dostępnych u nas firm spotkałam tyko jedną, która robi taki podział i jest to Yves Rocher (jeśli znacie jeszcze jakąś dajcie znać!). Drogeryjne rzadko proponują ten sam kolor w tonacji chłodnej oraz ciepłej. Pocieszam się, że większość przynajmniej oferuje neutralne wersje, takie które są beżowe, bez różowego czy żółtego pigmentu. Tyle tytułem wstępu, przejdźmy do konkretów. Nie będzie, to recenzja (dopiero się pojawią), tylko porównanie samych kolorów. 


Max Factor Smooth Effect #45 Cream Ivory jest bardzo jasnym odcieniem z różowymi tonami. Sprawdzi się tylko przy chłodnej karnacji. Jako jeden z nielicznych jest przeznaczony dla takiego odcienia skóry i szkoda, że producent nie raczył o tym poinformować na opakowaniu. Podobno dostępny jest jeszcze jaśniejszy 40 Porcelain, ale nie widziałam go na drogeryjnej półce, czasami pojawia się na Allegro. Sądzę, że dla mnie byłby już zbyt jasny, Cream Ivory jest idealny.

Revlon Colorstay 150 Buff w starej wersji tego podkładu byłby dla mnie idealny, a ten jest trochę za jasny (tylko w letnim okresie) i powinnam go mieszać z następnym numerem w kolejności. Ze wszystkich czterech odcieni jest najjaśniejszym kolorem, co dobrze widać na zdjęciu. Oczywiście w tym przypadku także można dostać jeszcze jaśniejsze odcienie.

Catrice All Matt Plus 010 Light Beige (najjaśniejszy z dostępnej gamy) jest bardziej żółty, ale na tyle jasny i neutralny, że finalnie dobrze się stapia z moją karnacją. Dodatkowo pięknie neutralizuje zaczerwieniania, więc przy mniejszych niedoskonałościach nie używam już korektora. Pragnę od razu zaznaczyć, że nie jest to kosmetyk kryjący, po prostu dobrze ujednolica cały koloryt twarzy. 

Gosh CC Cream Illuminating Foundation 02 Ivory to typowy beżowy odcień, bardzo neutralny. Ma bardzo wodnistą konsystencję, więc można aplikować kilka warstw. Jedna daje bardzo naturalny efekt, bez dużego krycia. W porównaniu do innych wygląda na najciemniejszy, ale przez jego lekką formułę idealnie stapia się z naturalnym kolorytem.  Dostępny jest jeszcze jaśniejszy odcień 01 Porcelain.


Gdybym miała wybrać jeden odcień, który idealnie mi pasuje byłby to Max Factor, chociaż wszystkie pozostałe równie dobrze i naturalnie wyglądają na mojej twarzy. Przy tego typu odcieniach ma też znaczenie konsystencja oraz poziom krycia, ale o tym będzie w poszczególnych recenzjach. 
Jaki jest Wasz idealny kolor podkładu? Znaleźliście już taki?
__________________________________________

24.02.2014

Błyszczyk Pink Diamonds #39 / ISADORA Moisturizing Lip Gloss


Bardzo lubię mieć pod ręką jakieś mazidło do ust. Z reguły jest to pomadka koloryzująca z nawilżającą formułą, ale ostatnio zdetronizował ją błyszczyk. Jak wiecie nie jestem ich zagorzałą fanką. Zraziłam się do nich po wielu przygodach, ale wszystko zmieniło się za sprawą marki IsaDora. Najpierw spodobała mi się seria Multi Vitamin Gloss, a teraz Moisturizing Lip Gloss. Również posiada właściwości nawilżające, dzięki zawartości olejku jojoba oraz masła shea. I faktycznie pod tym względem sprawdza się wyśmienicie. Pielęgnuje usta i szybko poprawia ich kondycję. Nie zastąpi tradycyjnego balsamu, ale dobrze go wspomaga w ciągu dnia. 


Pink Diamonds to transparentny róż w chłodnym odcieniu z zawartością bardzo dużej ilości shimmeru. Pojawił się w kolekcji Shine Bright 2013 i całkowicie oddaje jej klimat. Ma rozświetlać, dodatkowo skrzyć się milionem brokatowych drobinek i nadawać subtelnego koloru, niczym pokruszony diament odbijający świetlne refleksy. Róż jest bardzo subtelny i koloryzuje moje usta w bardzo delikatny sposób. Z natury są mocniej napigmentowane, więc takie transparentne odcienie praktycznie są niewidoczne. Natomiast shimmer optycznie je powiększa, stają się pełniejsze i ładnie rozświetlone, bez nachalnego efektu. Drobinek w ogóle nie czuć, nie migrują poza kontur ust. Sama konsystencja błyszczyku jest lekka i nieklejąca. Nie utrzymuje się zbyt długo na ustach, więc co jakiś czas trzeba go poprawiać. Aplikator ma typowy, czyli jest to miękka gąbeczka, niewielkich rozmiarów. 
W tym przypadku rozczarowało mnie trochę opakowanie. Błyszczyk bardzo zbiera się przy gwincie i mlaszcze przy dokręcaniu. Muszę go co jakiś czas wycierać, aby nie zaczął wylewać się spod zakrętki. Trochę szkoda, że nie został zastosowany tutaj patent z serii Multi Vitamin, który świetnie zabezpieczał zawartość oraz nie pozwalał na takie zachowanie.  Wtedy seria Moisturizing zyskałaby moje większe uznanie. 


Pomimo małego minusu sama formuła bardzo mi odpowiada. Ostatnio często po niego sięgam czy to będąc w domu, czy w pracy. Dzięki temu usta są miękkie i pięknie rozświetlone kolorem, a sama aplikacja sprawia  mi dużą przyjemność. 
Lubicie takie błyszczyki z drobinkami?
__________________________________________

21.02.2014

Pudrowe kuleczki / GUERLAIN Meteorites Perles Illuminating Powder



Jestem kolejną osobą, która uległa czarowi rozświetlających kulek Guerlain. Najpierw kupiłam odsypkę na próbę i już po kilku aplikacjach wiedziałam, że skuszę się na pełnowymiarowe opakowanie. Udało mi się je kupić na Strawberry.net za 115 zł, co było chyba najlepszy "dealem" zeszłego roku. Opakowanie zawiera 30 g produktu i  pamiętam jakie wydało mi się małe, kiedy ujrzałam je po raz pierwszy. Spodziewałam się dużej metalowej puszki, więc początkowo miałam obawy czy nie zostałam oszukana i za połowę ceny nie dostałam mniejszej ilości. Na szczęście szybko zweryfikowałam swoje informacje, a obawy poszły w niepamięć. 

Wybrałam odcień 01 Teint Rose, ponieważ są najjaśniejsze i neutralne. Takie dostałam też w odsypce i nie czułam potrzeby zmiany. Kuleczki zielone oraz liliowe mają za zadanie zniwelować zaczerwienienie. Są całkowicie transparentne na twarzy, w żaden widoczny sposób nie dają koloru. Natomiast różowe i te w kolorze szampana rozświetlają, pozostawiając lekki efekt glow. Białe spodobały mi się najmniej, ponieważ zostawiają większe drobinki brokatu na twarzy. Nie są nachalne, ale według mnie zbędne. Oczywiście zawsze można je wyjąć lub zostawić mniejszą ilość. 
Potwierdziły się wszystkie słowa, które czytałam i opinie, które o nich słyszałam. Pięknie rozświetlają cerę, nadają jej subtelnego blasku. Sięgam po nie zawsze kiedy wyglądam na zmęczoną, a cera jest trochę poszarzała. Pięknie niwelują zmęczenie, dzięki nim twarz wygląda promiennie, a rysy zostają zmiękczone. Dodatkowo matują i trzymają strefę T w ryzach. I na tym chyba polega ich fenomen, ponieważ nie dają tego ciężkiego efektu, który mają typowe pudry matujące. Przy tym nie wchodzi w pory, nie podkreśla niedoskonałości i trzyma się na twarzy cały dzień, przedłużając trwałość makijażu. Jednak sięgam po nie sporadycznie ze względu na dużą ilość talku w składzie, który jak nieraz się przekonałam, totalnie mi nie służy. Kulek używam doraźnie, więc wystarczą mi na bardzo długo. Są niesamowicie wydajne, ale można je zużyć. Widziałam jak wyglądają po dwóch latach codziennego używania, także jest to możliwe ;)

Zapach to kwestia indywidualna. Jak wiecie większość opisuje je jako fiołkowy i poniekąd mogę się z tym zgodzić. Osobiście mi się nie podoba. Jest dla mnie duszący i wolałabym, żeby kosmetyk był bezzapachowy. Jednak jestem w stanie przetrwać to uczucie dyskomfortu, bo szybko się ulatnia. Przypuszczam, że mogłabym się do niego przyzwyczaić, gdybym sięgała po nie codziennie. 



Warto je przetestować przed zakupem. Jedni kochają, inni mają mieszane uczucia, a jeszcze inni uważają za stratę pieniędzy. Stanę po stronie wielbicieli, bo dotychczas nie spotkałam pudru o takim wykończeniu. Kulki służą mi jako końcowy etap makijażu i dostrzegam tę subtelną zmianę jaką wywołują. Warte są swojej ceny.
Nie sądzę, żebym miała skusić się na jakąś inną wersję kulek. Te w zupełności mi wystarczają, szczególnie że w planach mam zakup pudru Hourglass (Ambient Lighting Powder), który ponoć jest dosyć podobny. Z Guerlain mam jeszcze prasowaną wersję meteorów Blanc de Perle, ale o tym będzie innym razem. 
Ulegliście urokowi tych kulek? 
__________________________________________

20.02.2014

Figa z granatem / ISANA krem do ciała


Bardzo miło wspominam kakaowy krem do ciała marki Isana. Dobrze sprawdził się przy pielęgnacji ciała oraz włosów. Do tego miał apetyczny zapach, bardzo otulający i poprawiający nastrój podczas chłodnych dni. Tym razem w moje ręce wpadła figa z granatem, czyli owocowy krem. Oba mają taką samą dużą pojemność 500 ml, są zamknięte w identycznym plastikowym słoju (dodatkowo zabezpieczonym sreberkiem) i kosztują około 10 zł w Rossmannie. 

"Isana krem do ciała Owoc Granatu i Figa został specjalnie opracowany do pielęgnacji skóry suchej. Bardzo skutecznie działający pantenol pomaga utrzymać równowagę wilgotności skóry i w ten sposób chroni ją przed wysuszeniem. Ekstrakt z owocu granatu wzmacnia to działanie i zapobiega przedwczesnemu starzeniu się skóry. Specjalna formuła pielęgnacyjna zawierający pełny witamin ekstrakt z figi i bogate w składniki masło shea rozpieszcza skórę, a łagodny zapach kremu uwodzi zmysły. Krem do ciała dobrze się rozprowadza i szybko się wchłania, nie pozostawiając klejącej warstwy na skórze. Bez olejów mineralnych, silikonów i parabenów." 


Bardzo przypadła mi do gustu subtelna słodycz wersji kakaowej, w tej natomiast czuć zapach granatu, ale złamany kwaskową nutą. Ogólnie jest przyjemny, nienachalny i owocowy. Na pewno będzie uprzyjemniał wiosenne dni. 
Konsystencja odpowiada nazwie, jest typowo kremowa. Gładko się rozsmarowuje, chociaż trochę maże na skórze i trzeba odczekać zanim się wchłonie. Pozostawia lekką powłoczkę, którą czuć po dotknięciu. Nie jest w żaden sposób lepka i nie wprawia w dyskomfort. Działanie kremu jest doraźne, czyli sprawdza się przy regularnym stosowaniu, ale nie utrzymuje długo poziomu nawilżenia. Stosuję go wieczorem i przed porannym prysznicem skóra jest elastyczna, miękka, więc czuć jego pozytywny wpływ. Po myciu ten efekt zupełnie znika i powinnam nałożyć go ponownie, jednak na dzień wybieram lżejsze formuły. Nie podrażnił mnie w żaden sposób.  


Pewnie się domyślacie, że krem z grantem i figą nie wywarł na mnie większego wrażenia. Dedykowany jest do skóry suchej, a szczerze wątpię żeby poradził sobie z jej odpowiednim nawilżeniem, skoro przy mojej niewymagającej radzi sobie dostatecznie. W porównaniu do wersji kakaowej jest bardzo przeciętny. Zużyję to co mam i ponownie nie wrócę. Szybko to nie nastąpi, bo jest bardzo wydajny. Na szczęście ważny jest przez rok od otwarcia, więc będę w międzyczasie urozmaicać pielęgnację innymi kosmetykami. Z tej serii dostępna jest również wersja oliwkowa, ale nie miałam jeszcze przyjemności jej używać. 
Który według Was jest najlepszy? 
_________________________________________

19.02.2014

REAL TECHNIQUES / Core Collection; Powder Brush

Mogę już odhaczyć pierwszy punkt z mojej wish listy. Dotarło do mnie w końcu zamówienie z iHerb z pędzlami Real Techniques. Warto było czekać na nie prawie dwa tygodnie. Kupiłam je znacznie taniej niż w polskich sklepach internetowych. Za zestaw Core Collection (115zł) oraz pędzel do pudru (59zł) zapłaciłabym 174 zł, plus koszty wysyłki. Natomiast na amerykańskiej stronie zamówiłam je razem z kosztami dostawy za niecałe 100zł. Jednak iHerb bardzo mi podpadło, bo przestało autoryzować moją kartę płatniczą (nie mam kredytowej), musiałam się wspomóc się braterską. Szkoda, że nie można też płacić u nich przy pomocy Pay Pal. Natomiast cała reszta jak zawsze była na wysokim poziomie, zarówno obsługa jak i dobrze zabezpieczona paczka. Szczerze polecam zakupy na iHerb.


Co do samych pędzli, to kolejny raz się nie zawiodłam. Używam ich już ponad tydzień i całkowicie spełniły moje oczekiwania. Wiedziałam oczywiście czego się po nich spodziewać, bo wszystkie poprzednie się sprawdziły, ale wiecie jak to bywa. Włosie jest typowe dla pędzli tej firmy, czyli syntetyczne, bardzo miękkie i elastyczne. Dobrze się domywają przy pomocy zwykłego mydła i nie wypada z nich włosie. 

Żałuję, że po Core Collection nie sięgnęłam wcześniej. Składa się z czterech pędzli oraz etui. Teraz widzę, że właśnie takich egzemplarzy brakowało mi przy codziennym makijażu. Mały języczkowy (detailer brush) jest idealny do aplikacji pomadki czy cienia rozświetlającego w wewnętrznym kąciku. Większy języczkowy (pointed foundation brush) świetnie sprawdza się do wklepywania korektora pod oczy lub oprószania go pudrem. Dedykowany jest do podkładu, ale jak dla mnie jest za mały. Pędzel do konturowania (contour brush) bardzo polubiłam do nakładania różu. Pasuje mi idealnie rozmiarem. Natomiast pędzel do pudru (buffing brush) okazał się uniwersalny. Najczęściej używam go zgodnie z przeznaczeniem, ale tak samo dobrze radzi sobie z aplikacją fluidu jak i bronzera.


Powder Brush, czyli największy puchacz dokupiłam oddzielnie, chociaż wygląda identycznie jak te z zestawu. Doszłam do wniosku, że taki pędzel zawsze się przyda. Najchętniej stosuję go do aplikacji pudrów prasowanych lub kulek Guerlain. Dzięki niemu efekt jest bardzo naturalny, a sam makijaż wykonuje się szybciej. 

Ze wszystkich moich pędzli Real Techniques jestem bardzo zadowolona. Cechuję je przystępna cena oraz dobra jakość. Najstarsze egzemplarze służą mi trzy lata i nadal są w świetnej formie. Liczę że z tymi będzie podobnie.

 - Produkty wegańskie, nietestowane na zwierzętach.

18.02.2014

GARNIER Wrinkle Smoother 35+ / Krem przeciwzmarszczkowy na noc


Nowa gama kremów przeciwzmarszczkowych marki Garnier pojawiła się na naszym rynku zeszłej jesieni. Zdecydowałam się spróbować wersji dla innego przedziału wiekowego niż mój. Stwierdziłam, że wersja 25+ będzie już dla mnie za słaba i potrzebuję lepszego nawilżenia, wygładzenia oraz redukcji przebarwień. Wybrałam krem przeciwzmarszczkowy na noc Wrinkle Smoother 35 + i patrząc na słowa producenta miałam spore oczekiwania. 

"Po raz pierwszy Garnier łączy moc dwóch składników odpowiednich dla kobiet powyżej 35. roku życia. Wzbogacona mocą roślinnych komórek macierzystych i polifenoli herbaty gama Wrinkle Smoother 35+ zapewnia kompleksowe działanie przeciw zmarszczkom. Przyspiesza odnowę komórkową, wygładza i nawilża skórę. Noc po nocy skóra staje się ujędrniona i odżywiona, by rano wyglądać na wypoczętą."

Opakowanie to przyjemny dla oka uwypuklony słoiczek. Spełnia swoją funkcję bez zarzutu, czyli szczelnie się zakręca i chroni zawartość przed czynnikami zewnętrznymi. Zawiera 50 ml kosmetyku i kosztuje około 20 zł. Jak widać na zdjęciu pakowany jest dodatkowo w kartonik, gdzie znajdują się wszystkie potrzebne informacje. Po otwarciu jest ważny przez 12 miesięcy



Krem ma intensywny herbaciano-cytrynowy zapach, który przy codziennym stosowaniu stał się trochę męczący. Ogólnie preferuję kosmetyki bezzapachowe lub takie, które są perfumowane minimalnie. Całe szczęście zapach tego kosmetyku nie utrzymuje się zbyt długo, więc byłam w stanie zużyć go w znacznym stopniu. Krem ma bardziej treściwą konsystencję, ale dobrze rozprowadza się na skórze. Po nałożeniu na twarzy pozostaje wyczuwalny filtr, który przypomina mi ten z silikonowych kremów do rąk. Nie lubię tego efektu na dłoniach, a tym bardziej na twarzy. Ponieważ stosowałam go na noc, nie robiło mi to większej różnicy, jednak pozostawiało uczucie dyskomfortu. 



Niestety Wrinkle Smoother rozczarował mnie też w kwestii działania. Ogólnie nigdy nie lubiłam się z kosmetykami Garnier, ale po ostatniej przygodzie z płynem micelarnym miałam złudne nadzieje, że tym razem okaże się inaczej. Nawilżenie było znikome i  nie widziałam tego miłego efektu "napompowanej skóry", która wygląda zdrowo i naturalnie. Cera utrzymała swoją kondycję sprzed stosowania tego kosmetyku, nie została dodatkowo wysuszona, więc jej stan się nie pogorszył. Nie zaobserwowałam redukcji przebarwień. Nie zostały w ogóle zniwelowane, więc krem nie spełnił mojego podstawowego wymogu. W kwestii zmarszczek nie jestem w stanie się wypowiedzieć, ponieważ nie mam jeszcze żadnych i produkt stosowałam profilaktycznie.  
Ponadto spełniły się moje obawy i pojawiły się niedoskonałości w postaci zaskórników oraz podskórnych krostek. Nastąpiło to dopiero po jakimś czasie, ale z każdym kolejnym dniem widziałam, objawy typowego zapychania. Miałam nadzieję, że parafina oraz inne komadogenne składniki są na tyle daleko w składzie, że nie odczuję ich negatywnego wpływu. Jak widać pomyliłam się i nauczyło mnie to, żeby unikać ich całkowicie. 


Ponownie przekonałam się, że kremy marki Garnier nie są odpowiednie dla mojej cery. Cieszę się, że otrzymałam ten kosmetyk do testów, bo w innym przypadku robiłabym sobie wyrzuty, że źle zagospodarowałam pieniądze. Niby 20 zł, to nie jest jakaś duża kwota, ale każdy z nas wolałby je ulokować w produkcie, który spełni oczekiwania. Takim jest na pewno płyn micelarny, który szczerze Wam polecam, a w kwestii kremów sami musicie podjąć decyzję, mając na uwadze potrzeby Waszej skóry.
Jestem ciekawa jakie jest Wasze zdanie o kosmetykach tej firmy? Dajcie znać w komentarzach co się sprawdziło, a co szczerze odradzacie :)
_________________________________________

17.02.2014

MASTERPIECE MAX FACTOR / Tusz wydłużająco-pogrubiający

Wiele osób polecało mi tusz Masterpiece firmy Max Factor, więc już jakiś czas temu zamówiłam go na Allegro. Ponieważ wyznaję zasadę, że otwieram nowy kosmetyk po zużyciu poprzedniego, trochę czasu mi zajęło zanim dobrałam się do tego egzemplarza. W drogerii kosztuje około 50 zł, swój kupiłam znacznie taniej, bo za połowę ceny. Dostępny jest chyba tylko w jednym odcieniu, czyli Black. 


Kolejny raz firma Max Factor udowodniła mi, że zna się na rzeczy. Sama konsystencja kosmetyku jest lekka i początkowo trochę wodnista. Po otwarciu wymaga leżakowania w szufladzie, aby nabrać tej właściwej. Dzięki temu lepiej pogrubia rzęsy i można je uformować według własnych upodobań, bo inaczej będą tylko poczernione. Efekt na rzęsach pozostawia bardzo naturalny, bez spektakularnego wydłużenia. Nie jestem w stanie przy jego pomocy podkręcić moich rzęs, więc zawsze sięgam po zalotkę. Natomiast nie muszę ich dodatkowo rozczesywać grzebykiem. Szczoteczka jest silikonowa i na tyle precyzyjna, że sama radzi sobie z dokładnym rozdzieleniem poszczególnych włosków. Dzięki kształtowi końcówka bez problemu podkreśla nawet te najmniejsze przy dolnej linii, bez sklejania ich w kępki. Pod tym względem jestem bardzo zadowolona. 
Opakowanie jest klasyczne z eleganckimi złotymi dodatkami. Mój tusz jest już praktycznie na wykończeniu, a cały czasy wygląda jak nowy. Napisy się nie starły, tusz nie zbiera się przy gwincie, a szczoteczka po wyjęciu nie ma na końcówce czapy z tuszu. Może są to niuanse, ale takie drobiazgi powodują, że mam ochotę kupić Masterpiece kolejny raz. Z małym wyjątkiem. 
Otóż tak jak było w przypadku Clump Defy, tak i tym razem tusz rozpływa się przy najmniejszej ilości wody. Przy łzawiących oczach znika w 5 minut, co nie jest dla mnie dobrą rekomendacją. Górne rzęsy zostają wciąż pięknie podkreślone, a na dolnych prawie nic już nie zostaje. Nie mam z tym problemu na co dzień, jednak przy większych mrozach czy słońcu, kiedy dosłownie wyciskają łzy z oczu, czuję się niekomfortowo, bo wiem że zaraz muszę sięgać po chusteczkę i poprawiać makijaż. 


Bardzo polubiłam się z maskarami Max Factor, ze względu na świetną jakość oraz spełnienie moich oczekiwań. Następnym razem będę pamiętać, aby sięgnąć po wersję wodoodporną, bo zwykłe naprawdę łatwo spływają. Przynajmniej nie ma większego problemu z wieczornym demakijażem ;)
_________________________________________

14.02.2014

SHARE YOUR LOVE / Miejsca godne polecenia




Walentynki są dobrą okazją do dzielenia się swoimi uczuciami. Nie jest to dla mnie jakieś ważne święto, nawet go nie obchodzę , ale dzisiejszy dzień wydał mi się fajnym pretekstem do pokazania moich ulubionych miejsc w sieci. Większość polecanych przeze mnie znajdziecie w blogrollu, ale chciałabym kilka wyróżnić. Za każdym z nich stoją niezwykłe osoby, które zasługują na słowa uznania oraz gratulacje, że stworzyły kawałek internetu, do którego chce się wracać. 

Serduszka wędrują do: 
Heavenrain z bloga Whimisical Head  - chciałabym mieć większość kosmetyków które są na blogu, Heavenrain ma świetny gust w tej kwestii. Poza tym uwielbiam sposób w jaki pisze recenzje, szkoda tylko że robi to tak rzadko, ale może przez to są takie wyjątkowe. 

Asi z bloga Kosmetyczny przekładaniec - podziwiam ją od samego początku za rzetelne recenzje oraz dobrą organizację. Nieświadomie zmobilizowała mnie do przykładania się w zużywaniu kosmetyków, planowaniu wydatków oraz wpisów na blogu. Uwielbiam też czytać jej komentarze, które nie kończą się na zdawkowych słowach ;)  
Oli z bloga Recenzje wszystkiego - czyli kosmetyków, książek oraz filmów. Generalnie są to trzy dziedziny, które mnie kręcą, a Ola ma fajny gust, dlatego znajduję u niej wiele ciekawych pozycji wartych przeczytania czy obejrzenia. Dzisiejszego posta też gorąco polecam!

Olgi z bloga Vanilla bicycles in the city -  urocza autorka ze świetnym stylem, zupełnie wolnym od trendów, a do tego piękne zdjęcia.  edit: Niestety po mojej publikacji został zastrzeżony. Szkoda... 

Natalii z bloga SHfasion - bardzo fajne i klasyczne stylizacje oraz zachwycająca uroda samej Natalii. 

Macie swoje wyjątkowe miejsca w sieci? Podzielcie się nimi koniecznie!
_________________________________________

13.02.2014

Naughty Nautical / ESSIE




Naughty Nautical jest tytułowym kolorem letniej kolekcji 2013. Od pierwszej chwili poczułam do niego miętę. Długo biłam się z myślami i ostatecznie odpuściłam zakup pełnowymiarowego opakowania. Doszłam do wniosku, że owszem jest piękny, ale na pewno będę używać go sporadycznie. Rozsądek wziął górę nad chęcią posiadania. Jednak z jakiegoś powodu go mam i prezentuję na blogu. Wszystko dzięki Zuzi z bloga Zu maluje, która urządziła blogową wyprzedaż (nadal są dostępne Essie, więc zajrzyjcie TU). Miniaturowa wersja okazała się rozwiązaniem idealnym dla mnie i zaraz po otwarciu paczki, lakier powędrował na paznokcie.


Nie napiszę Wam jak się spisuje przy zmywaniu i czy przebarwia płytkę (doszły do mnie takie słuchy). Trwałość to kwestia indywidualna, w dużej mierze zależy też od techniki malowania oraz top coatu. W moim przypadku większość lakierów Essie trzyma się bardzo dobrze przez trzy dni, a później różnie bywa. 
Mogę Wam za to napisać, że Naughty Nautical ma bardzo przyjemną, lekko kremową konsystencję. Równomiernie pokrywa płytkę i dokładne krycie uzyskuję przy dwóch cienkich warstwach. Nie smuży i nie bąbluje, całkiem szybko wysycha. Pędzelek jest gruby, taki jak lubię. Chociaż ten jest dziwnie nierówny, ale zakładam że to wada tego konkretnego egzemplarza. 
Kolor typowo morski, z większą przewagą zieleni. Zawiera w sobie drobny srebrny shimmer. Zupełnie nienachalny, widoczny tylko z małej odległości. Wykończenie jest kremowe, takie jakie najbardziej lubię.

Ma w sobie wiele uroku i całkowicie zyskał moją sympatię. Waszą też? 
_________________________________________

12.02.2014

Piękna? Naturalnie! / LILY LOLO

Na blogu pojawiło się już kilka recenzji kosmetyków Lily Lolo, a teraz przyszła pora na najważniejszy duet. Mowa o pudrze oraz podkładzie mineralnym. Nie wiem czy pamiętacie, ale swoją przygodę z marką Lily Lolo zaczęłam od złożenia zamówienia miniaturek na stronie Costasty.pl. Kupiłam wtedy miniaturkę podkładu w odcieniu Candy Cane. Dobrze zrobiłam wybierając mniejszą ilość, ponieważ okazał się dla mnie zbyt żółty. Widać było nienaturalną różnicę w odcieniu twarzy, a samym kosmetykiem.


Kiedy jednak nawiązałam współpracę ze sklepem Costasy.pl wybrałam neutralny odcień Blondie. Kolor okazał się strzałem w dziesiątkę! Nawet na swatchu widać, jak dobrze komponuje się z kolorytem mojej skóry. Przy roztarciu daje bardzo naturalny efekt i pięknie się stapia. W moim przypadku niestety podkreśla rozszerzone pory oraz przesuszone miejsca, dlatego zaczęłam kłaść pod niego bazę (Bioderma Pore Refiner). Nie kryje całkowicie, ponieważ przy trzech sporych warstwach są widoczne mankamenty cery. Ujednolica tylko koloryt, więc przebarwienia i widoczne zaskórniki wymagają użycia korektora. Prezentuje się po prostu jak zwykły puder, pozostawiając typowe dla tego kosmetyku wykończenie. Dlatego zawsze po jego aplikacji zraszam twarz wodą termalną, aby scalić makijaż. Można go też od razu aplikować na mokro, ale nie polubiłam się z taką formą. Nie ściera się z twarzy jak tradycyjne fluidy, więc wygląda nienagannie aż do wieczora. Czasami zdarza mi się go używać do wykończenia makijażu z użyciem kremu CC z Gosha i wtedy oba kosmetyki ładnie się komponują. Stopień krycia jest większy, a skóra nie błyszczy się tak bardzo od nawilżających właściwości kremu. 


Natomiast Flawless Matte okazał się dla mnie idealny pod każdym względem. Przeważnie wykańczam nim makijaż dla uzyskania matu w strefie T oraz utrwalenia całości. Nakładam go też pod podkład mineralny, aby absorbował sebum. W każdej tej roli sprawdza się bardzo dobrze, nie dając przy tym ciężkiego efektu. Nie bieli skóry, więc mat można stopniować.  Jak wszystkie inne kosmetyki tej marki puder i podkład pylą się w stopniu minimalnym. Konsystencja jest lekko wilgotna, więc zbija się w małe grudki przy wysypywaniu na wieczko. Nie mają też zapachu, co w moim przypadku jest ogromną zaletą. Nie lubię perfumowanych kosmetyków do twarzy. Oba są niesamowicie wydajne, dobrze zmielone i mają dużą gramaturę, co w moim mniemaniu rekompensuje duży wydatek.  Dzięki obu kosmetykom poprawił się wygląd mojej cery. Skład mają niesamowicie prosty, więc nie używam zbędnych zapychaczy. Zauważyłam mniejszą ilość zaskórników, które zawsze były moją zmorą. Skóra nie jest przeciążona, więc przetłuszcza się  w mniejszym stopniu. Regularne używanie tego duetu poprawiło kondycję skóry i za to najbardziej polubiłam oba minerały.



Przy aplikacji pudrów pomagał mi baby kabuki z Lily Lolo. Na początku wydał mi się za mały i podchodziłam do niego sceptycznie. Finalnie okazał się idealny, a jego niepozorna wielkość stała się atutem. Przy jego pomocy dotarcie do każdego miejsca na twarzy jest bardzo proste i przyjemne. Dzięki miękkiemu i sprężystemu włosiu używam go nawet pod oczami, gdzie skóra jest bardziej wrażliwa. Ogólnie jest to pędzel wielozadaniowy, bo nie tylko można nakładać nim puder, ale też świetnie sprawdzi się przy innych kolorowych kosmetykach. Gęstość włosia pozwala na dokładne naniesienie produktu, a do tego subtelne roztarcie, więc efekt nie jest przesadzony, tylko naturalny.
Mycie też nie nastręcza większych problemów. Stosuję tę samą metodę co zawsze, czyli używam zwykłego mydła i wypłukuję pod bieżącą wodą. Później odsączam z niego pozostałą wilgoć ręcznikiem papierowym, dzięki czemu rano jest już zupełnie suchy i gotowy do dalszego działania.
Kosztuje około 50 zł na stronie Costasy.pl i stwierdzam, że cena jest jak najbardziej adekwatna do jakości oraz funkcjonalności. 


Jak wiadomo najgorzej jest dobrać odcień samego podkładu, czego jestem dowodem ;) Jeśli nie chcecie kupować kilku próbek ze strony, zawsze możecie skorzystać z pomocy przy stoisku w Galerii Mokotów. Mieści się w moim ulubionym miejscu, rzekłabym idealnym, bo między salonem MACa a Sephorą. 
Podsumowując wszystkie moje recenzje kosmetyków Lily Lolo, najbardziej przypadł mi do gustu korektor Blush Away, pomadka Romantic Rose, róż do policzków Candy Girl, rozświetlacz Star Dust, puder Flawless Matte oraz pędzel do korektora i dzisiejszy baby kabuki. Pozostałe kosmetyki także zyskały moje uznanie i sympatię, jak baza pod cienie, podkład oraz cienie prasowane, ale w trochę mniejszym stopniu. Oczekiwałam od nich więcej, ale nie oznacza to, że nie jestem z nich zadowolona. Po prostu sprawdziły się w mniejszym stopniu i jeśli chcecie wiedzieć z jakiego powodu, to odsyłam Was do poszczególnych recenzji :)

Używaliście kiedyś podkładów mineralnych? Jaki stał się Waszym faworytem? 
_________________________________________

11.02.2014

MORINGA CLEANSING BALM / EMMA HARDIE



Balsamy do oczyszczania twarzy nie są jeszcze u nas tak popularne jak w innych krajach. Nadal prym wiodą żele, mleczka i inne emulsje. Dlatego tak bardzo zainteresował mnie kosmetyk stworzony przez Emmę Hardie, który jest powszechnie polecany na zagranicznych blogach i vlogach. Słyszałam o nim w samych superlatywach i doszłam do wniosku, że spróbuję. Swój egzemplarz zamówiłam na stronie Feelunique. Do najtańszych niestety nie należy, jednak udało mi się kupić go z małym rabatem. Zapłaciłam około 150zł i moja wersja jest jeszcze w starej szacie graficznej. Nowa wygląda praktycznie identycznie, ma taką samą pojemność 100 ml, jednak opakowanie jest węższe i wyższe. 


I muszę przyznać, że ktoś miał niezły pomysł na słoik, bo jest solidnie wykonany i znacznie większy niż jego zawartość. Daje złudzenie kosmetyku o dużej pojemności, co ma działać na wyobraźnię. W rzeczywistości jest tu dużo plastiku i po odkręceniu wieczka widać jak mało jest produktu w stosunku do wielkości opakowania.
Pocieszający jest fakt, że balsam ma sporą wydajność. Przy codziennym użytkowaniu wystarczy na długo, bo do umycia twarzy i szyi potrzebna jest niewielka ilość. Spokojnie można zużyć w okresie wyznaczonym przez producenta, czyli 6 miesięcy. Wszystko dzięki konsystencji, która jest dosyć nietypowa. Faktura przypomina gęstą maść, a przy kontakcie z wodą staje się oleista. Stojąc w cieple potrafi się rozwarstwić. Zapach nie przypadł mi do gustu. Nie przeszkadza, ale też nie należy do przyjemnych woni. Ma chemiczną nutę i nie mogę go z niczym skojarzyć, chyba jedynie z maścią.
Aplikacja jest zalecana na trzy sposoby. Najbardziej lubię nałożyć balsam na twarz lekko masując skórę, później zmoczyć dłonie i jeszcze raz wykonać masaż. Można też nałożyć od razu wilgotnymi dłońmi i uzyskać oleistą formę albo użyć po prostu jako maseczki i pozostawić na 10-15 minut.
Gładko sunie po skórze i zachowuje się ja zwykły olejek do mycia twarzy. Balsam czuć na skórze, nawet po zmyciu wodą, dlatego przemywałam twarz dodatkowo żelem, aby pozbyć się duszącej (w przenośni) warstwy. Przypuszczam, że dzięki temu rewelacyjnie sprawdzi się przy cerze normalnej czy suchej. Przy mojej mieszanej okazał się zbyt bogaty w oleje, które przyczyniły się do powstania większej ilości zaskórników. Początkowo balsamu używałam codziennie do zmycia makijażu z twarzy, ale zaniechałam po tym jak nieznacznie pogorszył się stan mojej cery i zaczęłam go stosować jako maseczkę. Dzięki temu moja skóra była dodatkowo zmiękczona oraz ukojona, ale bez negatywnych skutków.


I jak już się pewnie domyślacie nie planuję powrotu do tego kosmetyku. Natomiast sama idea oczyszczających balsamów bardzo mi się spodobała i mam zamiar spróbować odpowiednika marki Clinique. 
A czego Wy lubicie używać do oczyszczania twarzy? Macie jakiś swój ulubiony kosmetyk?
_________________________________________

10.02.2014

SUCHY SZAMPON / John Frieda Luxurious Volume


Suche szampony są już stałym wyposażeniem mojej "kosmetyczki". Używam ich praktycznie codziennie w minimalnej ilości, aby unieść włosy u nasady i nadać fryzurze objętości. W moim przypadku spisują się lepiej niż niejedna pianka czy lakier. Jednak najważniejszym atutem jest przedłużenie świeżości włosów. Przetłuszczające się włosy to moja zmora i z tego powodu szukam szamponu, który będzie zadowalał mnie jakościowo oraz cenowo. Innymi aspektami, które biorę pod uwagę jest także dostępność i wydajność kosmetyku. W tym poście opiszę produkt marki John Frieda z serii Luxurious Volume.

Marka jest u nas dostępna od dłuższego czasu, ale dopiero niedawno stała się powszechnie znana. Pamiętam jak sama zamawiałam odżywki i szampony z UK, a teraz są w Sephorze, Rossmannie, Hebe i sklepach internetowych. Nie jest to pełna oferta, ale każdy znajdzie coś dla siebie. Z moich obserwacji wynika, że najkorzystniej jest zaopatrywać się w Hebe. Całkiem niedawno mieli -40% na całą ofertę firmy.
Wracając do szamponu 150 ml kosztuje około 39zł. Niestety zupełnie nie jest wydajny i zniknął w zastraszającym tempie, a tak jak wspomniałam na początku, nie używam dużej ilości. Obecnie zostało mi jakieś 15 %, ale samej cieczy. Skończył się talk i przy aplikacji leci sam płyn. Spotkałam się z taką sytuacją po raz pierwszy i zastanawiam się czy tylko ten egzemplarz ma taką dziwną cechę, czy pozostałe również...
Jeszcze kiedy miałam okazję cieszyć się z jego właściwości, byłam bardzo zadowolona z efektów. Szampon działał, ale w subtelny sposób. Równomiernie rozpylał talk, bez przesadzonego efektu siwizny jaki dają Batiste. Włosy nie były tak bardzo matowe, a kosmetyk łatwo się wyczesywał. Przy codziennej pielęgnacji pozwalał szybko nadać fryzurze objętości. Świeżość była zachowana aż do końca dnia. Raz czy dwa próbowałam nim zastąpić tradycyjne mycie włosów i tu też poradził sobie nieźle, jednak dawał komfort tylko na kilka godzin. Później było już widoczne nieestetyczne przetłuszczenie. 


Kolejną zaletą jest jego zapach. Bardzo przyjemny i świeży, utrzymujący się długo na włosach. Ogólnie oceniam go bardzo dobrze, jednak jego wydajność stawia pod znakiem zapytania naszą dalszą współpracę. Przypuszczam, że będę do niego wracać, ale tylko jeśli będzie dostępny w promocyjnym zestawie z innymi kosmetykami.
Znacie markę John Frieda? Jaki kosmetyk mieliście? Używacie suchych szamponów?

_________________________________________
Zachęcam też do przeczytania posta Suche Szampony vol. 1

8.02.2014

TOALETKA / Update


Długo nie pokazywałam aktualizacji swojej toaletki, więc postanowiłam to nadrobić. Zanim ją kupiłam przechodziłam przez wszystkie etapy, czyli trzymałam kosmetyki w łazience, na parapecie, a nawet zaaranżowałam sobie barek w regale na przetrzymywanie kosmetyków.  Dopiero kiedy zamieszkałam we własnym mieszkaniu priorytetem stało się posiadanie toaletki.
W zasadzie toaletka to zbyt szumne słowo, bo jest to zwykłe biurko z Ikei z serii Micke. Zależało mi aby było funkcjonalne i białe. Wcześniej stało pod oknem, ale ostatnio postanowiłam do niego dokupić nadstawkę i przeniosłam w inny kąt sypialni. Nie mam tu naturalnego oświetlenia, ale wspomagam się lampką z żarówką imitującą dzienne światło. Świetnie sprawdza się też  przy robieniu zdjęć doświetlając tło.


Nadstawka posiada tablicę magnetyczną, która ułatwia mi planowanie tygodnia oraz wpisów na blogu. Na górze stoi radio, które służy również za ładowarkę telefonu, szkatułka z próbkami, czytnik ebooków Kindle i kalendarze. Jeden pomaga mi w organizowaniu spraw domowych oraz prywatnych, drugi natomiast blogowych. Odkąd planuję swoje posty blogowanie idzie mi znacznie łatwiej, co na pewno zauważyliście po regularnych wpisach. Na tablicy przyczepiam sobie kartkę z kalendarza, dzięki czemu mam podgląd na cały miesiąc. Zapisuje tam pomysły na nowe posty, a dzięki temu wiem jakie zdjęcia zrobić na przyszły tydzień. Większość zdjęć wykonuję w niedzielę, bo jest to mój jedyny dzień wolny od pracy i lubię go dobrze wykorzystać. 


Na bocznej półce stoją wody toaletowe oraz perfumy. Wiem, że nie powinno się ich trzymać w świetle dziennym, ale w sypialni nie ma go zbyt dużo, więc żaden zapach jeszcze nie zmienił się pod jego wpływem. Piętro niżej znajdują się wszystkie niezbędne mazidła do porannej i wieczornej pielęgnacji. Głównie kremy i wszelakiego rodzaju serum. Na samym dole mam spakowane pojedyncze cienie oraz akcesoria do paznokci w pudełkach od GlossyBoxa oraz tablet, bez którego nie wyobrażam sobie poranków. Przy wykonywaniu makijażu umilam sobie czas filmikami z You Tube.


Z drugiej strony znajduje się akrylowa szaktułka z mazidłami do ust. Jej zawartość pokazywałam Wam wcześniej, ale obecnie ograniczyłam ilość pomadek i wrzuciłam do niej najczęściej noszoną biżuterię. 


Na koniec zawartość szuflad :) Wszystkie organizery pochodzą z sekcji kuchennej Ikei. Główna zawiera podkłady, kredki, tusze oraz część moich ulubionych cieni do oczu. Są też małe pędzelki do makijazu, które gubią się wśród tych stojących na blacie. 


W szufladzie z lewej strony są wszystkie róże, bronzery oraz rozświetlacze.


Z prawej natomiast paletki cieni oraz piętro niżej moje ulubione lakiery do paznokci.


I na tym kończy się zwiedzanie :) Mam nadzieję, że post przypadł Wam do gustu. Osobiście bardzo lubię tego typu wpisy czy filmiki, bo znajduję w nich wiele inspiracji do aranżacji swojego kącika. Na przykład o nadstawce dowiedziałam się od innej blogerki i dlatego zawsze jestem ciekawa jak to wygląda u innych.
A co Wam służy za toaletkę? 
_________________________________________

P.S. Dzięki Wam zostałam dzisiaj milionerką, dziękuję :* 

.

JAKO AUTORKA BLOGA NIE WYRAŻAM ZGODY NA KOPIOWANIE, POWIELANIE LUB JAKIEKOLWIEK INNE WYKORZYSTYWANIE W CAŁOŚCI LUB WE FRAGMENTACH TEKSTÓW I ZDJĘĆ Z SERWISU INTERNETOWEGO www.iwetto.com BEZ MOJEJ WIEDZY I ZGODY (PODSTAWA PRAWNA: DZ. U. 94 NR 24 POZ. 83, SPROST.: DZ. U. 94 NR 43 POZ. 170).