31.01.2014

KOKOS vol. 2 / Original Source; Balea

Ochota na kokosiaste kosmetyki jeszcze mi nie przeszła. Trwa w najlepsze, a zimowa aura bardzo temu sprzyja. Nie ma nic przyjemniejszego niż aromatyczna kąpiel lub balsamowanie ze słodką nutą kokosa. Co ostatnio mi się spodobało? 


Coconut żel pod prysznic Original Source
Niech Was nie zwiedzie zapach w opakowaniu. Jest naprawdę słodki, na tyle że mnie trochę zniechęcił, ale przemogłam się dzięki pozytywnej opinii Koainki. Za co jestem jej bardzo wdzięczna, bo cała słodycz złagodniała podczas używania. Owszem, dalej jest cukrowy, ale mocniej czuć przyjemnego kokosa. Zapach jest niezwykle otulający i bardzo mi się spododobał. Do tej pory moim faworytem była wersja Mango & Macadamia, ale Coconut okazał się lepszy. Dobrze się pieni i skutecznie oczyszcza skórę. Oczywiście właściwości pielęgnacyjne nie są jakieś wybitne, tak samo jak konsystencja czy opakowanie, ale dlatego zapachu warto spróbować. 

Cocos & Tiareblüten balsam do ciała Balea
Ten kosmetyk pochodzi z edycji limitowanej, więc nie wiem czy jest jeszcze dostępny. Jeśli będziecie mieli okazję kupić go podczas wyprzedaży, to szczerze polecam. W tym przypadku kokos jest złamany śmietankowo-waniliową nutą, więc słabiej wyczuwalny, ale nadal bardzo przyjemny. Nieźle nawilża skórę. Co prawda moja nie należy do wymagających, ale i tak jestem pozytywnie zaskoczona.  Używałam go na noc albo zaraz po prysznicu i skóra była przyjemnie miękka do następnej kąpieli. Długofalowego nawilżenia się nie uzyska, ale przy regularnym stosowaniu daje radę. Dodatkowo szybko się wchłania, dzięki lekkiej konsystencji. Przypomina bardziej mleczko, niż typowy balsam.

Oba kosmetyki kosztowały około 10 zł. Jeśli stawiacie na przyjemny aromat i Wasza skóra nie ma większych wymagań, to dajcie im szansę. Polecam też pierwszą część kokosowej serii /klik/ .
Możecie mi coś jeszcze polecić o zapachu kokosa?
__________________________________________

30.01.2014

INGLOT / Zakupy


W miniony weekend miałam okazję odwiedzić mój ulubiony salon Inglota. Mieści się w Wola Parku w Warszawie. Jest najlepiej zaopatrzony oraz ma rzetelną obsługę. I teraz nie wiem skąd mi się to wzięło, ale ubzdurałam sobie, że mają w ofercie mini zalotkę, czyli taką na połowę rzęs. Służy ona głównie do wywijania włosków z zewnętrznego kącika. Okazało się, że nie ma takowej w sprzedaży, więc jeśli wiecie gdzie mogę kupić, będę wdzięczna za wskazówki ;) 


Oczywiście z pustymi rękami nie mogłam wyjść. Już od dłuższego czasu odkładałam zakup kilku rzeczy. Raczej zbędnych, ale ciągle mi chodziły po głowie. Pewnie wiecie jak to jest: przydałoby się, ale trochę szkoda kasy. Tak było z paletką z nowego systemu magnetycznego. Mam dwie wcześniejsze, takie bez przegródek i z tradycyjną klapką, więc nowy zakup nie był pilny. Tylko ja bardzo lubię estetykę, a trzeba przyznać, że ich nowe rozwiązanie właśnie takie jest. Wygląda minimalistycznie i cieszy oko. Do tego solidnie wykonana, bo  magnesy mają dużą siłę przyciągania, więc sama na pewno się nie otworzy. 
Za paletkę na 10 okrągłych wkładów zapłaciłam 21 zł. 


Przy okazji wzięłam pędzelek 14 M do wyczesywania brwi. Do tej pory używałam takiego z zestawu, kupionego na Allegro, ale przestał już dobrze wyglądać. Później ratowałam się szczoteczką dołączoną do kredki, ale ile można? Moje brwi zasłużyły na coś lepszego ;) Kosztował 20 zł. Wydaje się być dobrze wykonany. Ma cienki trzonek i jest precyzyjny, taki filigranowy w porównaniu do poprzednika. Poza tym kupiłam puszki do makijażu. Czarne są sprzedawane w duecie i mają dłuższe włosie. Mam zamiar wypróbować je z pudrami mineralnymi. Do zakupów dostałam jeszcze zniżkę na bibułki matujące

Jak widzicie bez szaleństw. Zero kolorówki, same akcesoria. 
__________________________________________

29.01.2014

TOP 5 / Lily Lolo, Garnier, Urban Decay, Pharmaceris

Ulubieńców stycznia zdominowały kosmetyki kolorowe. Nareszcie! Przez ostatnie przygody z moją cerą bardzo je ograniczyłam. Musiałam odstawić róże, bronzery, korektory i kilka innych produktów z niezbyt przyjemnym składem dla mojej cery. Kiedy jest w dobrej formie mogę je stosować bez żadnych obaw, ale kiedy coś nie gra, to wszystko idzie w odstawkę, żeby nie pogarszać sytuacji. I tutaj powinnam krzyknąć eureka, alleluja albo WOW! Nareszcie znalazłam świetny krem, który pomógł mi się ze wszystkim uporać oraz korektor na zaczerwienienia! 


Szczegółowe informacje znajdziecie w recenzji, tutaj będę się nim tylko zachwycać ;) Odkąd go mam używam codziennie. Świetnie niweluje wszelkie zaczerwienienia oraz lekkie przebarwienia po pryszczach. Nie zakrywa ich całkowicie (to robię naturalnym podkładem), ale lepiej maskuje i neutralizuje kolor. Dobrze też sprawdza się przy skrzydełkach nosa oraz na policzkach. Teraz kiedy przyszła prawdziwa zima lubię aplikować go na całą twarz, zwykłym pędzlem, aby ukryć działanie mrozu. Świetnie stapia się z cerą, więc lekko zielony kolor nie jest widoczny. Dodatkową zaletą jest jego naturalny skład, który nie pogarsza stanu mojej skóry.  Jednym słowem cudo!

Kolejny naturalny kosmetyk, który zachwycił mnie swoimi właściwościami pielęgnacyjnymi, a także kolorem! Szybko nawilża spierzchnięte usta, a przy tym nadaje im piękny różowy kolor. Jest kryjąca, więc wystarczy jedna  aplikacja. Znika równomiernie, nie zbiera się i nie wylewa poza kontur ust. Ma idealnie kremową konsystencję, bez żadnego zapachu oraz smaku. Ostatnio jest zawsze pod ręką :)

Dotarła do mnie 24 grudnia i używam jej praktycznie codziennie. Było małe odstępstwo na rzecz paletki Kiko, jednak cienie z Naked 3 od ponad miesiąca goszczą na moich powiekach. Lekko różowa kolorystyka bardzo mi odpowiada i ładnie komponuje się z pomadką Lily Lolo. Częściej używam ciemniejszej strony  palety, jednak całość uważam za świetny miks. Jakościowo jest bardzo dobra, począwszy od wykonania, skończywszy na samych cieniach, które nie blakną i rozcierają się bez żadnych problemów. To był udany zakup.

Moje zdanie na jego temat znacie. Butelka nie bez powodu przypomina najpopularniejszy płyn micelarny z Biodermy. Uważam, że jest jej drogeryjnym zamiennikiem, a cena nie jest wygórowana jak za taką dużą butlę. Rozpuszcza wszystko, włącznie z wodoodpornym makijażem. Stosuję go zarówno do oczu jak i twarzy. Nie podrażnił mnie w żaden sposób, nie pojawił się też wysyp, ani razu nie poczułam szczypania przy demakijażu oczu. Łagodny micel, dobrej jakości, wielkiej pojemności i w świetnej cenie. Przebił Ideal Soft od L'oreal ;) 

Pharmaceris T KREM NA NOC z 10% KWASEM MIGDAŁOWYM
Recenzja dopiero się pojawi, bo używam go stosunkowo niedługo, około dwóch tygodni. Dlaczego jest w ulubieńcach? Bo naprawdę działa! W duecie z Effaclar DUO, którego używam na dzień, widzę same pozytywne efekty. Na początku obawiałam się zbyt dużego przesuszenia, ale nic takiego nie nastąpiło. Skóra się nie łuszczy i jest odpowiednio nawilżona. Cały proces odnowy przebiega gładko i widzę, że zostanie zwieńczony sukcesem.  Czy będzie spektakularny, zobaczymy za jakiś czas. Jak na razie pomógł mi pozbyć się całkowicie pryszczy, zobaczymy jak będzie z zaskórnikami i grudkami. 

__________________________________________

27.01.2014

CANDY GIRL / Lily Lolo

Do tej pory stroniłam od kolorówki w sypkiej formie. Wydawała mi się niewygodna w użyciu, wymagająca więcej czasu oraz umiejętności. I teraz nie wiem czy moje tak urosły, czy po prostu wyolbrzymiałam problem. Dzięki mineralnemu różowi Lily Lolo w odcieniu Candy Girl, przekonałam się że warto dać szansę i puścić w niepamięć swoje obawy. 


Przede wszystkim bałam się pylenia. Jednak kosmetyki marki Lily Lolo charakteryzują się lekko wilgotną konsystencją. Dlatego przy nabieraniu na pędzel bez problemu wmasowują się we włosie, nie wzbijając pyłku w powietrze. Dzięki temu róż jest bardziej wydajny, chociaż spora pojemność 3g gwarantuje długie użytkowanie. Bo tak naprawdę do muśnięcia policzków wystarczy odrobina. Candy Girl ma odpowiedni stopień krycia, więc dozuję go w minimalnej ilości. Nie używam do tego tradycyjnych dużych pędzli, tylko mały Setting Brush z Real Techniques, który jest dedykowany do rozświetlacza.


Świetnie się sprawdza w tej kwestii ponieważ Candy Girl, jest lekko perłowy i zawiera bardzo drobny shimmer. Pięknie rozświetla twarz, więc nie potrzebny jest żaden dodatkowy kosmetyk. Ma bardzo przyjemne wykończenie, lekkiej tafli. Efekt oczywiście można stopniować, ale przy jednej aplikacji wygląda bardzo naturalnie, niczym naturalny rumieniec. Kolorem chłodnego różu ożywia twarz, a dzięki drobinkom odbija światło i nadaje makijażowi trójwymiarowości. 


Idealnie sprawdza się przy codziennym makijażu. Do tej pory moim faworytem był róż mineralny z MACa w odcieniu Dainty, ale Lily Lolo stworzyło świetnego rywala. Dainty jest bardziej brzoskwiniowy, chociaż do póki ich nie porównałam wydawał mi się chłodny. Będzie świetnie komponował się z każdym odcieniem skóry. Poza tym utrzymuje się przez cały dzień, aż do wieczornego makijażu. Oczywiście wszystko zależy od podkładu i rodzaju cery, jednak nawet na moich suchych policzkach niektóre kosmetyki dosyć szybko blakną. Candy Girl jest cały czas widoczny oraz jednolity, a jego pozostałości znajduję wieczorem na waciku ;) 


Dostępny jest za około 43 zł na stronie Costasy.pl. Kolejny raz przekonałam się, że nie warto spisywać kosmetyków na straty, tylko dlatego że są w formie sypanej. Trzeba po prostu trafić na dobry produkt, a róż Lily Lolo na pewno się do takich zalicza. 
__________________________________________

26.01.2014

WISH LIST vol. 1 // PHENOME, HOURGLASS, REAL TECHNIQUES, ZOYA, CHLOE

Ostatnia tego typu lista pohamowała moje kompulsywne zakupy, dlatego postanowiłam stworzyć nową. Oczywiście poprzednia została całkowicie zrealizowana. Ponownie są to kosmetyki lub akcesoria do makijażu. Wybrałam tylko 5 produktów, na których najbardziej mi zależy i które przyspieszają bicie mojego serca ;)
Maska oczyszczająca do włosów z glinką Phenome chodzi za mną już od dłuższego czasu. Byłam bardzo zadowolona z podobnej odżywki The Body Shop, dlatego zwróciła moją uwagę. Jest dedykowana włosom przetłuszczającym się i ma za zadanie nie tylko oczyścić skórę głowy, ale  też usunąć z włosów środki stylizujące i inne zanieczyszczenia.
Hourglass Ambient Light, czyli rozświetlający róż do policzków z wiosennej kolekcji 2014 zachwycił mnie totalnie. Czekam jeszcze na pierwsze swatche, ale już widzę że ma potencjał. Jeżeli mnie rozczaruje na pewno skuszę się na puder do twarzy. Podobno ma świetne wykończenie, lepsze od kulek Guerlain i  muszę zaspokoić swoją ciekawość. 
Chloe Rose woda toaletowa spodobała mi się od pierwszego spotkania w Sephorze. Wzięłam odlewkę i przez ostatnie dwa tygodnie używałam codziennie. Ten zapach całkowicie mnie oczarował. O ile klasyczna wersja w ogóle nie jest w moim typie, to różana propozycja mnie zniewoliła. Już wiem na co wykorzystam swoją urodzinową kartę upominkową.
Zoya Pixie Dust - Carter, czyli piasek z brokatem. Nie byle jaki! Napatrzyłam się na niego na blogach i zapragnęłam własnego egzemplarza. Do tej pory podobały mi się tylko piaski z p2, ale Zoya stworzyła fiolet idealny, nietuzinkowy, więc musi być mój ;)
Real Techniques Core Collection to ostatni zestaw pędzli Samanthy Chapman, którego mi brakuje. To znaczy wszystkich nie posiadam, ten po prostu chcę jeszcze dołączyć do swojej gromadki. W sumie to już go zamówiłam, tylko czekam aż przyleci z USA. Jak zawsze zamawiałam na iHerb, bo tam są najtańsze.

Co jest na Waszej liście ?
__________________________________________

Źródło: Phenome / Hourglass / Zoya / Real Techniques / Chloe

24.01.2014

MASKA DO WŁOSÓW FIBRALOGY / L'OREAL Elseve ekspansja gęstości

Moje włosy zawsze były cienkie, przetłuszczające się u nasady i lubiące zbijać w strąki na długości. Nastręczało mi to wielu problemów, bo nawet rozczesanie pomagało tylko na chwilę. Już nie wspomnę o tym, że w ogóle nie są podatne na układanie. Marzyły mi się puszyste i gęste, lekko falowane. Tego ostatniego nie mogę mieć, ale przynajmniej znalazłam maskę, która pomogła mi w pierwszej kwestii. Jest to nowość marki L'Oreal Elseve z serii Fibralogy, która w końcu spełniła oczekiwania. 


Jak to ujął producent: na podstawie zaawansowanych badań nad włóknem włosa Laboratoria L`Oreal opracowały swoją pierwszą gamę pogrubiającą strukturę włókna włosa – Elseve Fibralogy specjalnie dla włosów pozbawionych gęstości. Innowacyjna gama wprowadza prawdziwą rewolucję na rynku pielęgnacji włosów, dzięki zawartości wyjątkowej molekuły Filloxane, która wnika w zniszczone włosy i rozprzestrzenia się wewnątrz włókien. Rezultaty są spektakularne: natychmiastowy i wyczuwalny efekt grubszych włosów, zachwycające gęstość oraz długotrwały efekt dodanej struktury. Efekt ekspansji gęstości kumuluje się przy kolejnych zastosowaniach.


Gęstości w dosłownym znaczeniu tego słowa nie odczułam. Włosy nie stały się po niej mięsiste i nie były grube. Działanie maski opisałabym jako ogólną poprawę puszystości i nie mam tu na myśli puszenia. Po prostu utrzymywały świeżość przez cały dzień, a dodatkowo byłe lekkie i elastyczne. Sprawiały wrażenie jednej całości, a nie wiszących smętnie pojedynczych pasm. Były bujniejsze, miękkie i bardziej podatne na układanie, ale w moim przypadku bardziej na prostowanie czy nawijanie na szczotkę, niż typowe kręcenie. Ogólnie były lepiej zdyscyplinowane, dodatkowo błyszczące. Świetnie też się po niej rozczesywały, więc nie używałam już żadnych zmiękczaczy w postaci odżywki dwufazowej. Tak jak sugeruje producent efekt będzie utrzymywał się przy regularnym użytkowaniu, więc coś czuję że kiedy skończę opakowanie włosy wrócą do dawnej formy.


Maska do włosów powinna być aplikowana minimum dwa razy w tygodniu, ale ja stosowałam ją co drugi dzień. Nakładałam ją w większej ilości na długość i w mniejszej u nasady. Bardzo dobrze rozprowadza się dzięki lekkiej konsystencji. Przypominała mi typowy budyń, chociaż bardziej żelowy. Po nałożeniu należy ją trzymać dwie do trzech minut i tego akurat się trzymałam (z resztą z braku czasu rano). Miałam wrażenie, że wnika we włosy i wydawało mi się, że przy spłukiwaniu było jej znacznie mniej. 
Dodatkowym atutem tego kosmetyku jest zapach! Ogólnie bardzo lubię z tego powodu produkty Elseve, bo jeszcze nie zawiodły mnie w tej kwestii. W tym przypadku jest to przyjemna woń kwiatów z owocowym akcentem. Ktoś porównał go do Thierry Mugler Womanity, ale nie wiem czy słusznie. Nie jest to nachalny ani męczący aromat, tylko przyjemny i dający uczucie świeżości. Całość utrzymuje się na moich włosach do następnego mycia. 


Na koniec jeszcze wspomnę o opakowaniu, które bardzo podoba mi się pod względem kolorystycznym. Lekko różowa zawartość też dobrze się z nim komponuje. Niby detal, a jednak cieszy oko. Słoik jest całkiem spory, zawiera 300 ml maski. Otwiera się dobrze, nawet mokrymi rękami. 
Po zużyciu tej maski mam ochotę wypróbować całą serię, w skład której wchodzi jeszcze szampon, odżywka oraz aktywator gęstości. Ten ostatni można mieszać z pozostałymi kosmetykami, dzięki czemu efekt będzie jeszcze bardziej spotęgowany. Maska kosztuje około 20 zł, ale można ją trafić za połowę ceny (były na przykład w Biedronce). Dawno już nie używałam żadnego kosmetyku z Elseve i zapomniałam jak bardzo je lubiłam. Macie swoich ulubieńców z ich oferty?
__________________________________________

23.01.2014

SMOKIN HOT / Essie


Smokin hot to kolejny lakier Essie, który niesamowicie przypadł mi do gustu. Wszedł do stałej oferty zimą 2010 roku. Kolor nie jest łatwy do zdefiniowania. Raz wygląda jak zwykła szarość, innym razem jak typowy ciemny asfalt, a jeszcze w innym oświetleniu ujawnia się w nim odrobina fioletu.  Generalnie jak większość propozycji tej marki jest bardzo oryginalny i od dawna pragnęłam go kupić. Okazja nadarzyła się dzięki w Super-Pharm, gdzie zapłaciłam za niego w promocji 20 zł, zamiast 36. 


Tym razem także nie zawiodłam się na jakości. Wiadomo, że w ofercie każdej firmy trafiają się gorsze i lepsze egzemplarze. W przypadku Smokin Hot wszystko jest na wysokim poziomie. Aplikacja, konsystencja, oraz trwałość całkowicie rekompensują większy wydatek. Na moich paznokciach razem z topem Good to go trzymał się pięć dni, gdzie inne zaczynają ścierać się  po trzech. Do pełnego krycia wystarczyły dwie cienkie warstwy. Nie rozlewał się po skórkach, nie tworzyły się smugi czy bąbelki. Bardzo się polubiliśmy :)



 Lubicie nosić takie burasy?
__________________________________________

22.01.2014

RUBIN CHARM / Lirene


Lirene wprowadziło do swowjej oferty trzy brokatowe balsamy do ciała, które idealnie sprawdzą się w karnawałowym okresie. Sliver Charm jest ze srebrnymi drobinkami, Golden Charm ze złotymi, a Rubin Charm to srebrno-rubinowy pyłek zatopiony w różowej bazie. 

Tego typu kosmetyki lubiłam używać w nastoletnich latach. Obecnie już nie imprezuję tak jak kiedyś, więc brokaty poszły w odstawkę. Jeżeli już się na coś decyduję, to na lakier. Taka forma jest całkiem zachowawcza, ale też zaspokaja moją wewnętrzną sroczą potrzebę. Lirene przypomniało mi tamte szalone czasy i szkoda, że wtedy nie miałam takiego produktu. Wcześniej były bardziej nachalne, typowo brokatowe, a w przypadku Rubin Charm są drobniutkie. Jest ich bardzo dużo, więc dozując standardową ilość balsamu, uzyskujemy prawdziwą księżycową poświatę (coś jak Edward z sagi Zmierzch ;). Oczywiście można nałożyć mniej i wtedy skóra będzie subtelniej odbijać światło. Są też na tyle małe, że nie osypują się i nie przenoszą na ubranie oraz innych przy dotknięciu.


Samo rozświetlenie to jeszcze nie koniec. Drobinki będą się prezentować dobrze, ale tylko na pięknej skórze. Rubin Charm dodatkowo fajnie pielęgnuje i szybko nawilża. Skóra momentalnie staje się gładka i napięta. Formuła balsamu jest żelowa, więc szybko się wchłania. Nie pozostawia po sobie żadnego lepkiego filmu, więc można nałożyć go zaraz przed wyjściem. Na dodatek pięknie pachnie, więc można odpuścić sobie perfumy.


Całość zapakowana jest w poręczną miękką tubę, która nie nastręcza większych problemów z aplikacją. Zawiera 200 ml kosmetyku i w większości drogerii można go dostać za 17zł. Chociaż ostatnio widuję go w promocyjnej cenie 14 złotych, czyli w sam raz na karnawał :) Szybko go raczej nie zużyję, ale na szczęście jest ważny przez rok od otwarcia, więc posłuży mi też w letnim okresie. A na razie od czasu do czasu użyję go na dekolt ;)
Stosujecie tego typu kosmetyki? 
__________________________________________

21.01.2014

PĘDZLE JOURSNA / odpowiednik Real Techniques

Najwyższy czas podsumować funkcjonalność pędzli Joursna. Jeżeli jeszcze ich nie kojarzycie, to w skrócie napiszę, że są uznane za chiński i oczywiście tańszy odpowiednik pędzli Real Techniques, sygnowanych przez Samanthę Chapman. Kupiłam je na Ebayu po około 12 zł za sztukę z darmową wysyłką. Czas oczekiwania trwa miesiąc, co może trochę odstraszyć, ale warto się uzbroić w cierpliwość. W ofercie jest pięć pędzli do makijażu twarzy o różnych kształtach. Skusiłam się na cztery, nie zdecydowałam się tylko na tradycyjnego flat topa. 


Dwa pędzle mam od czerwca, dwa pozostałe od sierpnia, czyli używam ich od kilku miesięcy. Uważam, że są świetne, a różnica między nimi a Real Techniques jest niewielka. Trafiły nawet do mojej Złotej piątki 2013, ponieważ uważam je za odkrycie minionego roku.


Spełniają wszystkie moje oczekiwania: są bardzo trwałe i solidnie wykonane. Żaden nie uronił włoska, pomimo codziennego mycia wodą z mydłem. Świetnie domywają się z tłustych konsystencji i nie zauważyłam żadnego problemu z doczyszczeniem, nawet kiedy czekają kilka dni na kąpiel. Nie obluzowała się też żądna rączka, za to na jednym zaczął ścierać się napis. Przez to wygląda trochę mniej estetycznie, ale nie ma to wpływu na jego funkcjonalność ;)
Przejdźmy do poszczególnych egzemplarzy. Przedstawię je według charakterystyki włosia, bo nie mają żadnych symboli ani konkretnych nazw:

Kopytko / Jajko / Skunks / Okrągły
Okrągły, w kształcie jajka
To mój faworyt. Dzięki nietypowemu kształtowi sprawdza się do aplikacji każdego kosmetyku w kremowej postaci. Dzięki spiczastej końcówce dociera do każdego zagłębienia, więc przy jego pomocy rozcieram korektor pod oczami, a także kolorowe kosmetyki do konturowania. Świetnie sprawdza się przy aplikacji kremowego różu, bronzera czy rozświetlacza. Według mnie jest najbardziej uniwersalny i szczerze go polecam każdemu.
Skunks, czyli duo-fiber typu flat-top
Jest odpowiednikiem Stippling Brush Real Techniques. Różni się od niego trochę dłuższym i rzadszym włosiem, co przy nakładaniu kosmetyku daje subtelniejsze wykończenie. RT potrafi bardziej wmasować produkt w skórę. Tym natomiast świetnie aplikuje się róż, kremowy bronzer lub podkład w musie lub piance. 
Okrągły z lekko spłaszczonym włosiem
Niemal identyczny co pędzel do pudru mineralnego nr 45 z Sephory i trochę podobny do Expert Brush z Real Techniques. Jest tak samo dobry co ten w kształcie jajka, z tym że nie taki dokładny. Jego powierzchnia jest większa i lekko spłaszczona od góry, a włosie jest dosyć zbite, więc najlepiej aplikuje podkład. Dzięki niemu uzyskuję bardzo naturalny efekt bez smug. 
Kopytko, czyli flat-top ścięty pod kątem
Ma interesujący kształt, jednak przez to stracił dla mnie na funkcjonalności. Powinien spisywać się podobnie jak jajeczko, bo też ma precyzyjną końcówkę, jednak używam go najrzadziej z całej czwórki. Jak dla mnie ma trochę za dużą średnicę. To była akurat kiepska inwestycja, ale z braku laku nakładam nim fluid i radzi sobie całkiem nieźle. 


Podsumowując uważam, że Joursna są świetnej jakości, a ich największą zaletą jest cena. Gorąco polecam dwa okrągłe pędzle, ze względu na uniwersalny kształt. Nad pozostałymi sami musicie się zastanowić :)
__________________________________________

19.01.2014

ROMANTIC ROSE / Lily Lolo

Uwielbiam pomadki i jestem ich zdeklarowaną miłośniczką. Nie próbowałam tylko naturalnych, ale dzięki współpracy z Costasy.pl nadarzyła się ku temu okazja. Z oferty Lily Lolo wybrałam kolor Romantic Rose. Spodziewałam się mocnego różu, jednak w rzeczywistości jest to przygaszony odcień z bardzo drobnym złotym shimmerem. Nie jest on w żaden sposób wyczuwalny na ustach, po prostu dodaje subtelnego blasku. Obawiałam się, że kolor będzie dla mnie zbyt ciepły, ale dopasował się do mojej chłodnej karnacji i uwydatnia się różowy pigment z lekką brzoskwinką.


Baza jest całkowicie kremowa i daje miękkie wykończenie. Konsystencja jest maślana, więc bardzo przyjemnie się ją aplikuje. Dzięki naturalnym olejkom pomadka świetnie pielęgnuje, nawilża i nie wysusza. Nie podkreśla też suchych skórek i nie zbiera się w załamaniach. Jeżeli moje usta są w gorszej kondycji, czyli lekko spierzchnięte, pomaga mi szybko uporać się z problemem. Nie muszę pod nią nakładać balsamu, więc świetnie sprawdza się w pracy. Skoro już o tym mowa, to polubiłam ją też za równomierne znikanie. Nie zostawia obwódki a la nieudana konturówka i nie farbuje ust. Dla mnie to naprawdę spore udogodnienie, bo w ciągu dnia nie mam czasu żeby się co chwila przeglądać w lustrze. Mam pewność że nawet jeśli zniknęła, to wyglądam dobrze. 


Opakowanie jest bardzo estetyczne i dosyć trwałe, mimo że wykonane z metalizowanego plastiku. Zamyka się z charakterystycznym kliknięciem. Skuwka trzyma się należycie, więc nie ma obawy że otworzy się w torebce. W mojej już nie raz podróżowała luzem i jak widać nic złego się nie przytrafiło. Mało tego ma odporne na ścieranie logo. Wygląda tak samo jak wtedy, kiedy wyjmowałam ją z folii ochronnej. Nie wpływa to na jej funkcjonalność, ale będzie długo cieszyć oko ;) 
Dostępnych jest 10 kolorów, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Szczególnie polecam Romantic Rose, bo świetnie dopasuje się do każdego typu urody. Kosztuje około 50 zł, ale warto czekać na promocję. 


Jestem bardzo zadowolona z tej pomadki i na jednej sztuce na pewno nie poprzestanę. Całkowicie zdetronizowała moją ulubioną Tempting Lilac Rouge Caresse z L'Oreal. Dodatkowo mam świadomość, że "zjadam" naturalne składniki, więc to także działa na korzyść Lily Lolo. 
Nie ma co ukrywać- trafi do ulubieńców stycznia ;) 
__________________________________________

18.01.2014

SMOKED / Urban Decay

W zeszłym miesiącu pokazywałam na blogu najnowszą paletkę Urban Decay Naked 3. Cała ta seria jest idealna do makijaży dziennych, dzięki stonowanym kolorom, które utrzymane są w neutralnych odcieniach. Natomiast do wieczorowych i bardziej wyrazistych najlepsza jest Smoked!

Kupiłam ją na stronie Lookfantasic za niecałe 150 zł. Paletka dodatkowo zawiera czarną żelową kredkę oraz mini bazę pod cienie w klasycznej wersji. Jest też mini książeczka z propozycjami makijaży. Sama paletka jest solidnie wykonana, obita materiałem, ale takim który się nie brudzi. Dodatkowo zamykana jest na suwak, co jest bardzo praktyczne oraz dosyć nowatorskie. Zawiera też lusterko co zawsze uważam za dodatkowy atut.


Według mnie jest idealnie skomponowana. Wszystkie kolory są wyraziste i świetnie się blendują, nie tracąc przy tym na swojej intensywności. Konsystencja jest w nielicznych przypadkach trochę sucha, ale większość ma tę ulubioną przeze mnie- kremową. Co do kolorów, to podobne odcienie można znaleźć w asortymencie innych firm, jednak te są bardziej trójwymiarowe. Nie jest to zwykły błysk, tylko metaliczne wykończenie z różnorodnym odcieniem. Na oku prezentują się zjawiskowo, a na bazie trzymają się rewelacyjnie.


Moim największym faworytem z całej palety jest cień Mushroom, który jest typowym taupe, ale z większą domieszką szarości. Jest na tyle oryginalny, że planuję jego zakup w pojedynczej formie. Kinky oraz Freestyle są matowe w neutralnym odcieniu, z tym że ten drugi jest bardziej brzoskwiniowy. Backdoor to czekoladowy matowy brąz, a Blackout to głęboka matowa czerń. Oba idealnie sprawdzają się nie tylko przy zaznaczaniu zewnętrznego kącika, ale też do rysowania kreski.


Cały dolny rząd ma błyszczące wykończenie. Oczywiście najbardziej podoba mi się fioletowy Rockstar oraz zielony Loaded. Świetny jest też Asphalt, czyli metaliczna szarość. Natomiast do brązowego Evidence i niebieskiego Barlust nie pałam wielkim uczuciem, ale są miłym urozmaiceniem. Ten ostatni ma inne wykończenie od pozostałych, ponieważ ma ciemną bazę z bardzo drobnym niebieskim brokatem.


Całość jest niesamowita! Nie tylko kolorystycznie, ale też jeżeli chodzi o jakość oraz wykonanie. Dodatki też spełniają całkowicie moje oczekiwania, ale o tym będzie w oddzielnych postach. Kolejny raz Urban Decay mnie nie zawiodło. Wszystkie moje cztery palety z tej firmy są godne polecenia i do żadnej nie mam zastrzeżeń :)
Jak Wam się podoba?
__________________________________________

16.01.2014

SOLE MATE / ESSIE



Nie byłam pewna co do tego koloru. Stanęłam przed szafą Essie i nie mogłam się zdecydować. Potrzebowałam dobrać jedną sztukę do Smokin Hot podczas ostatniej promocji w SuperPharm. Rozmyślałam nad Bahama Mama, ale podobny mam z OPI. Chciałam Sexy Divide, tylko po co mi kolejny fiolet (mimo że piękny)? Chinchilly było wykupione, więc sięgnęłam po Sole Mate. Wrzuciłam do koszyka, ale wahałam się czy to dobra decyzja. 


Zaraz po przyjściu do domu wylądował na paznokciach. Jakość ponownie okazała się zachwycająca. Idealna konsystencja, która nie rozlewa się na skórkach. Z racji ciemnego koloru wymaga precyzji przy nakładaniu, ale wystarczą dwie warstwy do pełnego krycia. Piękny błyszczący odcień burgundu, ciemnej wiśni zachwycił mnie swoim widokiem. Taką czerwień lubię, a musicie wiedzieć że w większości przypadków jej nie toleruję. 


Zakup okazał się bardzo udany. Nie tylko zachwycił mnie kolor, ale też trwałość! Jest to jeden z nielicznych egzemplarzy Essie, który trzyma się u mnie nienagannie przez 4 dni. Później zaczynają lekko ścierać się końcówki, ale wytrzymuję z nim jeszcze dwa dni. A potem zmywam i nakładam na nowo. Czuję już małe uzależnienie i stwierdzam, że czasami warto się przełamać i sięgnąć po coś nowego. Chyba mi brakowało takiego koloru.
Jak Wam się podoba?
__________________________________________

15.01.2014

MARIONNAUD ZNIKA / ZAKUPY



Nie wiem czy dotarła już do Was ta informacja, ale sieć perfumerii Marionnaud wycofuje się z Polski. Do końca tego kwartału mają zlikwidować wszystkie sklepy. Dopiero od niedawna stałam się ich stałą klientką, ale zawsze kiedy odwiedzałam któryś z salonów, wiało w nim pustkami. Nie było tego rozgardiaszu co w Sephorze czy Douglasie, tylko przeważnie ja i sprzedawca w wielkim sklepie. Dlatego ich decyzja mnie nie dziwi, szczególnie że już wcześniej likwidowali swoje punkty. 


Ponieważ zostało mi kilka kuponów po założeniu karty stałego klienta, postanowiłam je zużyć. Dowiedziałam się, że punkty na kartę nie są już nabijane i można korzystać tylko ze zniżek. Jak pewnie wiecie tylko Marionnaud było w Polsce bezpośrednim przedstawicielem marki The Balm. Oczywiście można też kupić online, jednak w przypadku kosmetyków kolorowych wolę je dotknąć przed zakupem (zwłaszcza jeśli mam ku temu możliwość). I tak stałam się posiadaczką planowanej bazy pod cienie Put a lid on it oraz różu Frat Boy
Oba produkty oczywiście były tańsze, za bazę zapłaciłam 49,50 zł zamiast 55 zł, a za róż niecałe 38 zł zamiast 48zł. Rabat jakiś duży nie był, ale i tak opłacało się porównując ceny np do sklepu internetowego Minti Shop, gdzie za całość musiałabym zapłacić 130 zł ;) 

źródło
Szkoda, że nie będę mogła obejrzeć najnowszego rozświetlacza Cindy-Lou manizer, który niebawem miał pojawić się w sprzedaży. Bardzo mi się spodobał i sądziłam, że moja Mary-Lou będzie miała siostrzyczkę, jednak patrząc po pierwszych swatchach w necie mój zapał trochę ostygł. Wygląda jak róż rozświetlający, a nie rozświetlacz z różowymi tonami. Chciałam sama go dotknąć i podjąć ostateczną decyzję, ale już nie będę miała takiej możliwości. Trudno! 
Wybierzecie się do Marionnaud? Co sądzicie o kosmetykach The Balm?
__________________________________________

14.01.2014

OBIETNICE NIE DO SPEŁNIENIA / KORRES Quercetin and Oak Antiageing & Antiwrinkle Day Cream Normal/Combination

Grecka marka Korres słynie z naturalnych kosmetyków i staje się coraz bardziej popularna w naszym kraju. Dostępna jest zaledwie od kilku lat i głównym dystrybutorem jest Sephora. W swojej ofercie mają kosmetyki do makijażu oraz do pielęgnacji. Niestety do najtańszych nie należą, dlatego zakupy zrobiłam na stronie Strawberrynet . Wybrałam krem na dzień z SPF 10 Quercetin and Oak Antiageing & Antiwrinkle dla cery normalnej lub mieszanej


Opakowanie zawiera 50 ml i wykonane jest z ciemnego szkła. Z tego powodu całość jest dosyć ciężka i trochę niepraktyczna. Za to ma wygodny dozownik w postaci pompki, który działa bez zarzutu. Nawet pod koniec pobiera kosmetyk z samego dna, więc zużycie do ostatniej kropli jest gwarantowane. Pachnie całkiem przyjemnie i  neutralnie. Marze się na skórze, więc trzeba chwilę odczekać aż się wchłonie. Pozostawia lekki film, ale nie jest bardzo wyczuwalny. Używałam go pod makijaż i współpracował z każdym moim podkładem.


Nazwę ma niebywale długą, więc opiszę w skrócie co ma robić. W zasadzie to nic nadzwyczajnego, bo nawilżać, napinać, wygładzać, niwelować zaczerwienia, chronić przed czynnikami zewnętrznymi, zapobiegać starzeniu się skóry, działać przeciwzapalnie, regulować sebum, zmniejszyć pory oraz chronić przed promieniowaniem. Całkiem sporo jak na taki niepozorny kosmetyk, prawda? Opis ma naprawdę zachwycający, szkoda tylko że moja skóra zupełnie tego nie odczuła. Wręcz odwrotnie, bo nabawiła się nowych zanieczyszczeń. Tego jednak się spodziewałam, bo nie każdy kosmetyk naturalny jej służy (szczególnie z olejkami)
Zaskoczył mnie natomiast brak jakiegokolwiek działania. Nie zauważyłam aby moja cera się poprawiła, nie wzrósł jej także poziom nawilżenia, a już na pewno nie była napięta i odżywiona. Nie odczułam też matowienia, a moje pory były tak samo rozszerzone jak wcześniej. Zużyłam praktycznie całe opakowanie czekając na zmiany, ale żadne nie nastąpiły (oprócz tych negatywnych). 


Miał być hit, a krem wypadł nijako. Chciałam jeszcze spróbować wersji z dziką różą, ale chyba odpuszczę. Utopiłam 60zł w złudnych obietnicach, więc poczekam aż minie złe wrażenie i trochę ochłonę.
Znacie kosmetyki tej firmy?
__________________________________________

13.01.2014

PIĘKNE USTA TYLKO Z CARMEXEM / Vanilla Twist Stick

Jeszcze kilka lat temu mogłam pomarzyć o bezpośrednim dostępie do balsamów Carmex. Pierwszy jaki zamówiłam szedł prawie miesiąc z USA. Później zaczęły pojawiać się na Allegro, więc było łatwiej, tylko cena trochę odstraszała. A teraz? Nareszcie marka zagościła u nas na dobre i mogę przebierać w ich produktach do woli. O tym marzyłam :) I cieszę się, że wprowadzają też u nas nowe smaki! Obecnie jest to sztyft limonkowy oraz waniliowy. Ten pierwszy nie wzbudził we mnie większych emocji, ale wanilii musiałam spróbować. 


Łatwo nie było, ale w końcu znalazłam swój egzemplarz w Super Pharm. Zapłaciłam za niego około 10 zł. Sztyft zawiera 4,25g co w porównaniu do tubki (10g), która kosztuje podobnie, nie wypada zbyt korzystnie. Ale taka forma jest poręczniejsza i lżejsza, więc w sam raz do torebki.
Waniliowa wersja ma smakować śmietankowo. Mi przypomina połączenie klasycznego Carmexu z Moisture Plus. Mentol jest wyczuwalny, jednak złamany przyjemną nutą mlecznych draży. I tak jak większość mrowi w usta. Jeśli nie lubicie takiego efektu i zapachu, polecam którykolwiek z Moisture Plus (clear lub pink, który nadaje lekko różowy kolor). 
Działanie jest tak samo fenomenalne jak w pozostałych egzemplarzach. Natychmiastowo nawilża usta, łagodzi oraz przynosi ulgę. Gładko rozprowadza się na wargach, pozostawiając ochronną otoczkę. Zawiera filtr SPF15, więc latem to dodatkowa korzyść.


Kiedy pierwszy raz sięgnęłam po te balsamy zniechęciło mnie mrowienie i zapach mentolu. Dałam jednak szansę Carmexowi i zaczęło się lovestory. Od tamtej pory zawsze mam go pod ręką, czy to w domu, pracy czy torebce. Zawdzięczam mu także brak opryszczki, bo przy regularnym stosowaniu (wystarczy raz dziennie) w ogóle się nie pojawia. Przerobiłam już kilka wersji i najbardziej lubię wiśniową w tubce. Obecnie mam jaśminową, która jest całkiem neutralna, ale nie zachwyciła mnie na tyle, żebym miała ponownie po nią sięgnąć. Bardzo polubiłam też sztyfty z serii Moisture Plus, które są nieco droższe, ale za to obłędnie smakują. No i jeszcze obecna wanilia, którą już bardzo polubiłam :)


Teraz będę wypatrywać pozostałych kosmetyków pielęgnacyjnych firmy Carmex. Marzy mi się spróbowanie ich kremu do rąk, o którym nieraz słyszałam same pozytywne opinie. Mam nadzieję, że o tym też pomyślą :) 
A jaki jest Wasz ulubiony balsam?
__________________________________________

11.01.2014

WSZYSTKO PRZEZ SUPERPHARM / ZAKUPY

Ja wiedziałam, że tak będzie! Kilka dni wstrzemięźliwości, kilka kuszących przecen i już wylądowałam na zakupach. Tym razem skusiło mnie SuperPharm, które podesłało mi kupon na krem La Roche Posay Duo. Oczywiście na tym się nie skończyło, bo szafa Essie hipnotyzowała mnogością kolorów i nową promocją. 


Mianowicie z kartą Life Style drugi dowolny lakier kosztował 5 zł. Za oba zapłaciłam około 40 zł, więc za sztukę wychodziło 20 zł (regularna 35 zł). Od dawna chciałam dołączyć do swojej kolekcji Smokin Hot, tylko przy wcześniejszej zniżce (na przełomie stycznia i grudnia jedną sztukę, można było kupić za 20zł) w szafie stały same rozwarstwione lakiery. Wtedy skusiłam się na Demure Vix, ale Smokin Hot nie dawał mi spokoju. Tym razem się udało, a do pary dobrałam mu Sole Mate. W ten sposób gromadka Essiaków znowu się powiększyła :)


Oprócz kremu La Roche Posay DUO, postanowiłam kupić krem Pharmaceris z kwasem migdałowym. Słyszałam o nim wiele dobrego, ale ostatecznie przekonała mnie recenzja innej blogerki. Wybrałam 2 stopień, czyli ze stężeniem 10% kwasu migdałowego. Jest jeszcze 1 stopień, który ma 5%, ale uznałam że to będzie za mało. Po ostatnich przygodach potrzebuję solidnego złuszczenia.


To co najbardziej mnie ucieszyło, to nowy Carmex waniliowy. Szukałam go, kiedy tylko dowiedziałam się że będzie dostępny. Jest bardzo smakowity i coś czuję, że szybko się skończy ;) Do koszyka trafił jeszcze balsam Nuxe, bo jestem ciekawa czy faktycznie warty jest tylu pochlebstw, które o nim słyszałam.


Pozostałe kosmetyki do pielęgnacji to żel do higieny intymnej Lirene (świetny!), krem do rąk Kamill ( do zakupów za 5 zł), chusteczki nawilżane Carex (gratis do zakupów) oraz kulka Vichy :)


I na koniec ma się ochotę rzec: ach te promocje! Z nimi źle, ale bez nich jeszcze gorzej ;) Zniżka na Essie trwa do 15 stycznia, skusicie się na własny duet?
__________________________________________

.

JAKO AUTORKA BLOGA NIE WYRAŻAM ZGODY NA KOPIOWANIE, POWIELANIE LUB JAKIEKOLWIEK INNE WYKORZYSTYWANIE W CAŁOŚCI LUB WE FRAGMENTACH TEKSTÓW I ZDJĘĆ Z SERWISU INTERNETOWEGO www.iwetto.com BEZ MOJEJ WIEDZY I ZGODY (PODSTAWA PRAWNA: DZ. U. 94 NR 24 POZ. 83, SPROST.: DZ. U. 94 NR 43 POZ. 170).