31.01.2013

Pawie oczko // URBAN DECAY Preen Palette, URBAN DECAY 24/7 GLIDE-ON EYE PENCILS

W mojej toaletce oprócz Naked 2 [KLIK] gości jeszcze jedna paletka Urban Decay. Teoretycznie nazywa się Preen Palette, ale ze względu na motyw opakowania nazywana jest Peacock :) Nie jest to metalowa sztaba ani miękki futerał, tylko tekturka.


W środku i na zewnątrz pięknie udekorowana jest niebieskimi pawimi piórami. Szata graficzna zdecydowanie pozytywnie wpływa na doznania estetyczne.  Z praktycznego punktu widzenia, nie ma problemu w utrzymaniu jej w czystości. Na plus należy także zaliczyć lusterko :) 


Cienie są niesamowicie nasycone i kolorowe. Wszystkie przypominają pawie pióra- zgaszone ale  naprawdę wyraziste i mieniące. Wykończenie mają perłowe, natomiast Snatch jako jedyny zawiera złoty brokat i jest to różowo- łososiowy odcień. Ze względu na drobinki nie nadaje się jako rozświetlacz, tylko jako migoczący akcent na ruchomej powiece.


Mildew to ładna zgaszona zieleń, taka trochę khaki, bardzo dobrze komponuje się ze Smog'iem. Świetnie też wygląda solo.


Flash to mój zdecydowany faworyt z całej paletki, wynikający nie tylko z uwielbienia dla fioletów. Lubię go nakładać na ruchomą część powieki i w załamaniu rozcierać go Toasted. Odwracając kolorystykę, też świetnie się prezentuje. Te połączenia kolorów najczęściej wybieram sięgając po tę paletkę.



Painkiller często miksuję z płynem Duraline z Inglota i robię nim kreskę na górnej linii. Latem taki makijaż to jeden z moich faworytów, bo taki turkusowy makijaż ładnie ożywia twarz, a przy tym jest trwały. Coś podobnego zmajstrowałam już we wcześniejszym poście [KLIK]


Smog to ciepły brąz, o którym wspominałam wyżej. Najbardziej zachowawczy kolorystycznie z całej szóstki i idealny do wykończenia każdego makijażu oka. 


Toasted pojawił się także w pierwszej wersji paletki Naked i jest to różowawy brąz. Tak samo jak Smog jest idealny do codziennego makijażu.


Oprócz 6 cieni Peacock posiada także sławną mini bazę pod cienie (która skończyła mi się już wieki temu) oraz nie mniej popularną czarną kredkę 24/7. Na temat bazy szerzej będzie w innym poście, natomiast ta kredka narobiła mi ochoty na więcej kolorów. Charakteryzuje się przyjemną miękkością i niesamowitą pigmentacją, naprawdę warta jest swojej ceny :) 


Paletkę bardzo lubię, mimo tego że ma nieduży wybór cieni. Często po nią sięgam używając mojego ulubionego zestawu Flash i Toasted, a kiedy mnie ponosi maluję pawie oczko :)
Czy Was także urzekła?

MAKIJAŻ PRZ UŻYCIU PALETKI URBAN DECAY Preen Palette KLIK

29.01.2013

Fantasy Fire // MAX FACTOR

Lakier Fantasy Fire hipnotyzował mnie z półki Max Factora już od dawna. Dzięki Rossmannowej promocji [KLIK] w końcu nadarzyła się okazja żeby kupić go taniej. Nie zastanawiałam się wcale, bo feeria barw w buteleczce działała na mnie bardzo magnetycznie. 

Źródło
Przy aplikacji nadeszło rozczarowanie. Lakier jest półtransparentny i wymaga aż czterech warstw dla jednolitego krycia. Przynajmniej szybko wysycha więc nie stanowi to większego problemu.  Pędzelek też jest taki jak lubię, czyli krótki i włochaty, więc dobrze rozprowadza produkt na płytce. 


Efekt benzyny niestety gubi się na paznokciach. Można oczywiście zastosować lakier bazowy, wtedy uwydatni się jego kolor. Ale Fantasy Fire w wersji saute prezentuje się jako fiolet z czerwonymi drobinkami. Wszelkie granaty czy szmaragdowe zielenie widoczne w buteleczce praktycznie całkowicie znikają i pojawiają się tylko w cieniu. Jak dla mnie jest ich zdecydowanie za mało abym mogła ulec urokowi.


Z tego powodu podjęłam decyzję o rozstaniu. Pójdzie w dobre ręce do kogoś komu bardziej się podoba. Jak już Wam wspomniałam w poście Czy istnieje granica? nie przywiązuję się do kosmetyków, szczególnie tych do których mam mieszane uczucia.
A jak Wam się podoba Fantasy Fire? Macie go już?

28.01.2013

Zimowa ochrona stóp i dłoni // FLOSLEK Dr Stopa Płyn zmiękczający, SENSIQUE Cukrowy dwufazowy peeling do dłoni

Wszyscy dobrze znają zbawienny wpływ olejków na  skórę czy włosy. Z racji zimowej aury chciałam Wam przedstawić dwa olejki dedykowane do pielęgnacji stóp i dłoni. Teoretycznie są to tylko gadżety, ale świetnie pielęgnują i zasłużyły na recenzję :)


Olejek Flos Lek z serii DrStopa to tak naprawdę płyn zmiękczający. Stworzony jest do zadań specjalnych, czyli ma likwidować zrogowacenia, suchość czy odciski. Sprawdza się bardzo dobrze przy codziennej pielęgnacji. Nie wiem jak Wy, ale chodzę w butach przez cały dzień i dopiero w domu mogę założyć coś lżejszego. Ten olejek o bardzo przyjemnym cynamonowym zapachu pozwala mi odpowiednio zadbać o skórę pięt. Dzięki niemu są cały czas miękkie i odpowiednio nawilżone. Poza tym nie skupiam się tylko na nich, ale smaruję nim całe stopy, w większej ilości niż zaleca producent. Dzięki precyzyjnemu aplikatorowi dozuję tyle ile potrzebuję i nic się przypadkowo nie  rozlewa. Zawsze robię to przed pójściem spać i zakładam dodatkowo skarpetki. Rano stopy są wypielęgnowane i gotowe do kolejnego ciężkiego dnia ;) Kupiłam go przez internet w jakiejś śmiesznej cenie, więc jeżeli go jeszcze tak tanio trafię na pewno zrobię zapas na okres letni. 


Do dłoni z reguły używam różnego typu kremów. Jakiś czas temu na blogach natknęłam się na kilka pozytywnych recenzji dwufazowego cukrowego peelingu Sensique. Były dwie wersje zapachowe- pomarańczowa oraz czekoladowa, którą wybrałam dla siebie. Ich regularna cena w Naturze to kwota rzędu 10zł, warto się wstrzymać i kupić w promocyjnej za 6zł. Bez problemu można coś podobnego stworzyć w domu, wystarczy tylko cukier lub gruboziarnista sól i ulubiony olejek. Mimo wszystko nie mogłam się mu oprzeć, przede wszystkim ze względu na czekoladowy zapach. Po jego aplikacji łapki są nieźle natłuszczone , na tyle że nie jest się nimi w stanie nic zrobić, żeby nie zostawić gdzieś śladów. Warto się pomęczyć i poczekać aż trochę wsiąknie, bo skórki, paznokcie oraz skóra będą dobrze zmiękczone. Sam cukier raczej nie ma tu jakiegoś pozytywnego wpływu peelingującego. W przyszłości raczej ponownie po niego nie sięgnę, bo trafił do mnie z czystej ciekawości niż z większej potrzeby ;) 

Co sądzicie o tych gadżetach? Miałyście któregoś z nich?

26.01.2013

Czy istnieje granica?

Z moich postów doskonale wiecie, że mam sporo kosmetyków kolorowych. Uwielbiam kupować nowe, nie tylko pod wpływem okazji, ale także z polecenia. Chyba każda z nas chce wypróbować gorąco zachwalany produkt. Kolekcja rośnie, szufladki toaletki się zapychają, a tu ciągle pojawia się coś nowego. 


Do tej pory uważałam, że mam naprawdę dużo kosmetyków. Dopiero wczoraj przekonałam się że tak nie jest, oglądając jedną z moich ulubionych Guru  na You Tube. Nie od dziś wiadomo, że te najpopularniejsze i najchętniej oglądane dostają kosmetyki za darmo, więc w pewnym sensie rozumiem fakt posiadania tylu  zapełnionych szuflad:



Jednak patrząc po sobie, kosmetyki które się u mnie nie sprawdzają oddaję albo sprzedaję. Uważam że nie ma sensu kolekcjonowanie  i czekanie aż minie termin przydatności. Zawsze ktoś inny znajdzie przyjemność z ich użytkowania. Tylko po czym poznać gdzie przebiega granica? Ile muszę mieć podkładów, róży, cieni, aby być usatysfakcjonowaną? Jak jest w Waszym przypadku? Co sądzicie o kolekcji Dulce Candy? 




25.01.2013

Jestem w niebie? // BENEFIT Hervana

Do różu Hervana marki Benefit wzdychałam całkiem długo. Dzięki karcie upominkowej kupiłam go taniej (nie licząc wkładu ofiarodawcy) :) W świetle dziennym możecie zobaczyć jak się prezentuje we wcześniejszej notce [KLIK]. Używam go prawie rok, więc nie będzie to recenzja pisana pod wpływem pierwszej ekscytacji, tylko spojrzenie na trzeźwo ;)


Nie miałam wcześniej żadnego różu czy bronzera z tej firmy, więc było oczywiste że zachwycił mnie kartonik, czyli znak rozpoznawczy. Jest całkiem trwały i po roku wojaży cały czas w nienaruszonym stanie. Na temat pędzelka się nawet nie wypowiem, ponieważ go nie używałam. Lusterko też można zaliczyć na plus, jednak ani razu się w nim nie przejrzałam. 



Bardzo podoba mi się jego kolor, który w opakowaniu wygląda na dosyć ciemny. Nic bardziej mylnego. Po zmiksowaniu daje przyjemny różowo-koralowy ocień. Mimo tego nie ociepla mojej chłodnej tonacji i ładnie się komponuje.  Na policzkach wygląda jak dziewczęcy rumieniec, bardzo naturalny i ciężko z nim przesadzić. Po prostu idealny do dziennego makijażu, nada twarzy świeżości i ją rozpromieni. Jest drobno zmielony, jednak się nie pyli. Pozostawia satynowe wykończenie z minimalnym efektem glow. Drobinki widoczne w opakowaniu praktycznie znikają na policzkach. Zrobiłam zdjęcia z prezentacją na twarzy, jednak w obecnym świetle tylko te nadają się do publikacji i oddają jego kolor:

Z lewej satyna, z prawej glow. 
Dobrze się w nim czuję i ładnie wygląda na moich policzkach. Ubolewam jednak nad tym, że nie pozostaje na nich zbyt długo. Próbowałam go na wielu podkładach i niestety po 3 godzinach nie ma po nim śladu. Drugim aspektem jest oczywiście cena, bo według mnie jego jakość nie odbiega od innych drogeryjnych kosmetyków z talkiem i miką w składzie ;) Na więcej róży z Benefit się nie skuszę, ponieważ tylko ten spodobał mi się kolorystycznie. Niestety do nieba mnie nie porwał .

23.01.2013

Trzy spotkania z K // LA ROCHE POSAY EFFACLAR K, AVENE TRIACNEAL

Moja walka z zanieczyszczeniami cery ciągle trwa. Z wiekiem niestety mi nie przeszło, wręcz odwrotnie. Pory się rozszerzają i mają tendencję do jeszcze większego zapychania. W akcie desperacji postawiłam na kwasy i zdecydowałam się wypróbować krem marki La Roche Posay Effaclar K.


Zapłaciłam za niego 45zł, była to jakaś ciekawa promocja w Super Pharm, bo regularna cena oscyluje w granicach 60zł. Opakowanie zawiera 30 ml produktu i jest niestety metalowe. Osobiście wolałabym, żeby tak jak Duo było plastikowe, bo dzięki temu można zużyć kosmetyk do ostatniej kropelki. Lubię go natomiast za precyzyjny aplikator i lekką konsystencję. Przypomina mi emulsję, która szybko się wchłania. 


Miałam do niego aż trzy podejścia. Zaczęłam używać go w okresie zimowym w zeszłym roku, aby uchronić się przed promieniami słonecznymi. Za pierwszym razem poskutkowało istnym wysypem bolących pryszczy, których do tej pory praktycznie nie miałam. Po kilku aplikacjach cera wyglądała gorzej niż przed spotkaniem z K. Odstawiłam, odczekałam i podjęłam kolejną próbę. Za drugim razem zapomniałam o filtrze (o zgrozo!), jak na mój pech trafił się dzień słoneczny i po 5 min na słońcu dostałam plam. Tutaj odbiegnę od tematu, bo przy powrocie do pierwotnego stanu bardzo pomogła mi maść Hud Salva marki Hudosil [KLIK], którą polecam też do stosowania na skórki wokół paznokcia ;)


Przy trzecim podejściu już byłam lepiej przygotowana i naprawdę się zawzięłam w walce o skórę pełną blasku, a nie zanieczyszczeń. Stosowałam go każdego wieczoru na noc w strefie T. Z racji tego, że mam mieszaną skórę i moje policzki się często przesuszają, smarowałam je co drugi dzień, jednocześnie silnie nawilżając. I kiedy minął najgorszy okres wysypu, zaczynałam dostrzegać zbawienny wpływ Effaclaru. Skóra faktycznie się oczyściła, czarne kropki z nosa powoli zaczęły znikać, podskórne grudki także. Efekty były naprawdę bardzo zadowalające, jednak nie długoterminowe. Kiedy przestałam go używać skóra stopniowo wracała do dawnego stanu.


W mojej ocenie jest to naprawdę dobry produkt, jednak aby utrzymać odpowiednią kondycję skóry musiałabym go używać cały czas. Jako że jest to zbyt silny produkt dla mnie, nie chciałabym dłużej męczyć w ten sposób swojej cery. To jest bardzo intensywna kuracja, nie tylko wysuszająco- złuszczająca, ale także wymagająca silnego nawilżenia w moim przypadku. Z tego powodu nie zdecyduję się na nią ponownie. Wydaje mi się że świetnie sprawdzi się u tych osób, które borykają się z większymi zanieczyszczeniami i tłustą cerą. Osobiście K zmieniłam na DUO i była to bardzo dobra decyzja. Efekty były takie same, ale nie wymagały tak dużo dodatkowej pielęgnacji. Z serii Effaclar polecam Wam  też żel do mycia twarzy, którego recenzja pojawiła się wcześniej [KLIK].


Po przygodach z La Roche postanowiłam spróbować odpowiednika z Avene, czyli TriAcneal. Sądzę że w przypadku tego typu kosmetyków, każdy musi przekonać się na własnej skórze, który sprawdzi się u niego najlepiej :)

21.01.2013

Dobry początek tygodnia,czyli promocje :)

We wczorajszej notce o zakupach z Anglii pisałam o kosmetykach marki MUA. Mam dla Was bardzo dobrą wiadomość, ponieważ obecnie na ich stronie jest przecena -50% na wszystko oraz darmowa wysyłka. Wystarczy wpisać kod ze zdjęcia (MUA50) oraz wydać minimum 15 GBP. Jeżeli miałyście coś na oku, gorąco polecam skorzystać, bo takie okazje często się nie powtarzają. Macie czas do godziny 17 czasu brytyjskiego (u nich jest godzinę wcześniej niż u nas) 24 stycznia.Należy także pamiętać, aby wybrać opcję darmowej wysyłki ;) Wszystko jest drobnym druczkiem:


Zaskoczył mnie także Rossmann, ponieważ od dzisiaj do niedzieli (27.01) wszystkie podkłady będą o 40% tańsze. W telewizji ruszyła już reklamówka, więc oferta jest jak najbardziej aktualna. Rabat naliczany jest przy kasie i zwróćcie na to uwagę, bo okazuje się że nie do każdego punktu ta informacja dotarła. 
Po pracy na pewno odwiedzę Rossmanna, bo mam na oku podkład MaxFactor Smooth Effect :) Dajcie znać czy go miałyście i jak się u Was spisywał. A może jesteście w stanie polecić mi coś innego? Macie zamiar coś sobie kupić?

20.01.2013

Zachcianki // SLEEK, MUA, REAL TECHNIQUES, L'OREAL, GUERLAIN

Kolejny raz Marta z bloga Hunger for beauty okazała mi swoją dobroć i pośredniczyła w moich zakupach z UK. Zróbcie mi tę przyjemność i zajrzyjcie na jej bloga. Gwarantuję, że Was zainteresuje, szczególnie że ostatnio opublikowała obszernego posta z przeglądem swoich ulubionych mazideł do ust. 
Co do samych kosmetyków znowu skupiłam się na kolorówce ;) Nie mogło zabraknąć Sleekowych paletek. 


Nad Darks zastanawiałam się tak długo, że przestały być dostępne w PL. Przestraszyłam się, że już jej więcej nie dostanę i podjęłam decyzję. Kolory niesamowicie mi się podobają, tak samo jak w limitowanej paletce Sparkle 2. Grzechem było obu nie kupić i w ten sposób moja kolekcja liczy już sobie 6 sztuk. Absolutnie nie mam wyrzutów sumienia w tej kwestii, bo są świetnej jakości i tak jak moja pierwsza Storm, mam nadzieję że będą mi długo służyć. 


To samo tyczy się kolejnych cieni Loreal z serii Infaillible, o których obszernie już pisałam [KLIK]. Skusiłam się na dwa odcienie, które u nas są ciężko dostępne, mianowicie 032 Sassy Marshmallow (nietypowy szary błękit) oraz 037 Metallic Lilac (chłodny metaliczny fiolet). Do gromadki przyłączyła się też paletka MUA Pink Sorbet w naturalnych różowo- brązowych odcieniach. Z tej firmy też już mam kilka innych cieni i zadziwia mnie ich jakość w porównaniu do ceny. Wypiekane trio kosztuje coś około 13 zł, pojedyncze 6zł, a są świetnie napigmentowane i ładnie błyszczą. Z resztą na pewno napiszę o nich więcej w najbliższym czasie :)


Skusiłam się także na pędzle Real Techniques. Kolejne dwa dołączyły do wcześniej opisywanych [KLIK]. Większy to Expert Face Brush, czyli puchacz do podkładu, mniejszy natomiast to Setting Brush, który jest bardzo wszechstronny, ale najczęściej używam go do rozświetlacza. W tym przypadku także jestem bardzo zadowolona, są zdecydowanie warte swojej ceny. 


Marta była tak miła, że udostępniła mi odsypkę kulek Guerlain -Rose. Od pierwszego użycia uległam ich czarowi i magicznemu wpływowi na moją buźkę. Coś niesamowitego! Już zaczynam rozmyślać nad pełnym opakowaniem ;) 


Do paczuszki trafiło jeszcze kilka drobiazgów, między innymi pomadka Loreal oraz lakier Nails Inc. Co do tego drugiego, to był dołączony do gazety za 2 funty. Szokujące jest porównanie ceny z polskimi, bo w Spehorze kosztuje 69 zł ;) Zadziwia mnie ta ogromna dysproporcja, dlatego cieszę się że mogę go wypróbować. I na koniec coś co rozweseliło mnie baaardzo, czyli skarpetki w pingwiny!


Jeżeli czytałyście mojego poprzedniego posta to wiecie, że lubię ten motyw :D Pingwiny nie dość że fajne, to jeszcze ciepłe. W sam raz na nadchodzące mrozy! Nie zapomnijcie wspomnieć w komentarzu o czym chciałybyście najpierw przeczytać ;)

18.01.2013

Jak się odstresować po całym tygodniu pracy?

Nareszcie piątek! Mój tydzień był tak intensywny, że bardzo się  cieszę z rozpoczynającego weekendu. Pozwoliłam też sobie na luźniejszą notkę i uchylę Wam rąbka tajemnicy w jaki sposób wyciszam się w domu i odstresowuję po całym tygodniu  pracy. 

  • Wszyscy dobrze wiedzą, że na stresa najlepsze są kocie przytulaski. Mój pieszczoch wręcz się ich domaga, co mi niewątpliwie poprawia nastrój i odgania wszystkie napięcia. Polecam w dawce nielimitowanej! 
  • Jak już tak sobie leżymy, to lubię oglądać filmy, seriale a także ulubione Youtuberki :) Oczywiście najlepiej leżąc w łóżku :)
  • Gorący kubek kawy, to jest to! Moja ulubiona to Nescafe Espresso z mlekiem, obowiązkowo bez cukru.
  • Uwielbiam też leniuchować w piżamie, niestety przez sześciodniowy tryb pracy, mam możliwość tylko w niedzielę.
  • Często też wtedy czytam, to najlepsza forma odcięcia się od świata rzeczywistego i odpłynięcia do tego ciekawszego, najczęściej magicznego ;)
  • Bardzo lubię też relaksować się przy dobrej muzyce, słucham najczęściej własnej kolekcji płyt lub winyli, lub radia. Moje ulubione stacje to ChilliZet oraz Eska Rock.
  • Obowiązkowo w domu musi unosić się aromat czegoś przyjemnego, najlepiej czekoladowego ;) Sięgam wtedy po olejek, świeczkę lub wosk.
  • Uwielbiam także grać w RPGi, a ostatnio ponownie w Baldurs Gate (mój numer jeden!)
  • Nie może też zabraknąć wątku kosmetycznego. Bardzo lubię się malować kiedy mam więcej czasu, a nie tylko w porannym pośpiechu. Wtedy pozwalam sobie na większą precyzję i nowe miksy kolorystyczne. 
  • Malowanie paznokci też wpływa na mnie uspokajająco :) Najczęściej oglądam przy tym jakiś film lub słucham muzyki. 

Tak naprawdę na relaks pozostaje mi tylko półtora dnia, więc korzystam z tego czasu ile mogę. Aktywną formę też lubię, ale nie tego ten Tag dotyczy ;)

Czekam na też na Wasze komentarze! 
Co lubicie najbardziej?

16.01.2013

Isanowe odżywki // ISANA Połysk Jedwabiu, Intensywnie Pielęgnująca, Płynny jedwab do włosów

Podczas super promocji w Rossmannie  kupiłam aż trzy różne odżywki do włosów marki Isana. Ceny były naprawdę przystępne, bo za jedną sztukę zapłaciłam nie więcej niż 5zł [KLIK]. Nie udało mi się trafić sławnej wersji z olejkiem z babassu (zanim została wycofana), za to skusiłam się na inne, które wydały mi się ciekawe.


Odżywkę do włosów stosuję codziennie i nakładam ją na długość. Aby spełnić moje oczekiwania, powinna wygładzić włosy, zmiękczyć je po dosyć wysuszającym szamponie oraz ułatwić proces ich  układania. Nie wymagam nawilżenia czy długotrwałej poprawy kondycji, ponieważ do tego używam masek i olejków.


Najsłabiej w tej kwestii sprawdziła się ta w różowym opakowaniu, zwana "Połyskiem jedwabiu". Zapach miała całkiem przyjemny, konsystencja i duża pojemność także były jej atutem, jednak najgorzej wygładzała włosy. Potrafiły się po niej plątać, więc aby uzyskać zadowalający mnie efekt kładłam większą ilość. Wiązało się to niestety nie z szybkim wyeksploatowaniem 300-tu mililitrowej tuby. Nie sięgnę po nią  ponownie nawet, kiedy będzie można ją znowu kupić za 3 zł.


Z tej samej serii, tylko w żółtej tubce kryje się odżywka Intensywnie pielęgnująca. W jej przypadku spodobał mi się zapach, który przywodził mi na myśl świeże pranie :) Jestem ciekawa jakie były Wasze odczucia w tej kwestii, więc koniecznie dajcie mi znać w komentarzach! 


Konsystencję, pojemność i cenę ma taką samą jak poprzedniczka. Różni je działanie, ponieważ ta lepiej radziła sobie z wygładzaniem. Nadal sądzę, że robi to średnio, ale już zdecydowanie lepiej niż "połysk jedwabiu". Nie pogorszyła stanu moich włosów, jednak działała mizernie i z tego powodu także nie kupię jej ponownie. Już nie wspomnę o obietnicy producenta, że niby ma nadawać połysk. Taaa jasne ;]


Ostatnim Isanowym kosmetykiem jest w zasadzie maska a nie odżywka. Mam na myśli tę w różowej tubce zwaną "Płynnym jedwabiem do włosów". Mimo że to maska, stosowałam ją codziennie ze względu na najlepsze właściwości wygładzająco- zmiękczające. Także nie spełniła obietnic producenta i nie poprawiła kondycji moich włosów, ale bardzo dobrze się po niej układały i nie plątały. Miała cięższą, bardziej kremową konsystencję, ale nie obciążyła włosów. Musiałam też dłużej ją wypłukiwać, jednak rozczesywanie bez szarpania było tego warte. Nie była też wydajna, bo przy codziennym użytkowaniu te 150 ml znikło bardzo szybko. Z tego powodu nie sięgnę po nią ponownie, tak samo jak po inne odżywki z tej serii. .
Wydaje mi się, że te trzy produkty pozwoliły mi wyrobić sobie zdanie na temat Isanowych odżywek i jeżeli Wy mi jakiejś nie polecicie, nie zainwestuję w żadną ponownie.

14.01.2013

Chińskie jajo // CHIŃSKI BEAUTY BLENDER

Zostałam skuszona po raz kolejny. Tym razem przez różowe jajo, ale nie to oryginalne, tylko chińskie. Znalazłam na ebay ciekawą aukcję, gdzie kupiłam je za 5 zł z darmową wysyłką . Stwierdziłam że wiele nie ryzykuję, a gąbeczek do makijażu od czasu do czasu używam, więc czemu mam nie skorzystać? W ten sposób wewnętrzny kosmetykoholiczny głos, kazał mi kliknąć "buy now". 


Po około 3 tygodniach jajo do mnie dotarło. Nie spodziewałam się, że oprócz koloru i kształtu będzie w jakikolwiek sposób przypominało sławne BB. Naiwna nie jestem ;)


 Sądziłam, że jajeczko po prostu będzie miłą odmianą po typowych trójkątnych gąbeczkach. Łudziłam się, że jego nietypowy kształt ułatwi mi aplikację płynnych fluidów. Może nie będzie tak ładnie ich aplikował, ale pozwoli na dotarcie w każdy zakamarek twarzy i każdą mimiczną zmarszczkę. Wydawało mi się, że przy jego pomocy będę mogła  też szybciej wykonać makijaż, korzystając z zaokrąglonej strony.


Nawet nie wiecie jak bardzo moje wyobrażenia legły w gruzach po pierwszym użyciu. Jajo dosłownie wsysa podkład w środek swojego różowego jestestwa, pozostawiając na twarzy niewidoczny odcisk. Co ciekawe z wodą jest odwrotnie, praktycznie jej nie wciąga, przez co nie da się ograniczyć zużycia fluidu w żaden sposób. Wynika to ze struktury gąbki, z której jest wykonane. Jest bardzo zbite i  ciężko je domyć. To co zagnieździło się w środku chińskiego jajka, pozostanie tam na wieki! Nie jest to najbardziej higieniczna forma, więc po kilku razach darowałam sobie dalsze próby.


Jak dla mnie nie jest warte funta kłaków, ale znalazło swojego nowego właściciela,
 a ja ucieszyłam się że za 5zł mogłam sprawić taką radość ;) 


Tylko jak uchronię przed nią moje oryginalne jajo, które mam zamiar w najbliższym czasie kupić? 

.

JAKO AUTORKA BLOGA NIE WYRAŻAM ZGODY NA KOPIOWANIE, POWIELANIE LUB JAKIEKOLWIEK INNE WYKORZYSTYWANIE W CAŁOŚCI LUB WE FRAGMENTACH TEKSTÓW I ZDJĘĆ Z SERWISU INTERNETOWEGO www.iwetto.com BEZ MOJEJ WIEDZY I ZGODY (PODSTAWA PRAWNA: DZ. U. 94 NR 24 POZ. 83, SPROST.: DZ. U. 94 NR 43 POZ. 170).